Nie każę nikomu niczego świętować, rocznica albo kojarzy się dobrze, albo źle i nic nie można na to poradzić. Ale przykro mi, gdy jakaś część prawicowych komentatorów dostaje w związku z datą 4 czerwca małpiego rozumu. Te wściekłe krzyki, że nie będziemy świętować, bo świętuje Komorowski z Michnikiem, a nas tego dnia haniebnie oszukano, są i niepoważne i idące w poprzek historii.
Otóż akurat tego dnia nas nie oszukano. Ja zapamiętałem dzień 4 czerwca 1989 jako moment, kiedy po raz pierwszy i może ostatni się policzyliśmy. Kiedy Polacy nie tylko dając świetny wynik kandydatom solidarnościowym, co miało znaczenie zwłaszcza w Senacie, ale też odrzucając listę krajową, doznali swoistej satysfakcji za 45 lat komunizmu. W jakimś sensie także za wybory sfałszowane w roku 1947.
Wcale nie było takie oczywiste, że tak się to skończy. Także w wielu ludziach opozycji nie było pewności jak zachowają się ich rodacy, po latach 80., kiedy w odruchu permanentnego sprzeciwu wytrwała mniejszość. Jerzy Urban miał nadzieję na sukces obozu władzy. Jednak Polacy pokazali, że są w stanie ocenić racjonalnie to, co działo się z nimi przez ostatnie dziesiątki lat.
Że zaraz potem zaczęto psuć to zwycięstwo? Np. wchodząc w targi z obozem władzy w sprawie krajowej listy? I że 25. rocznicy towarzyszą tak symboliczne zdarzenia jak pogrzeb państwowy Wojciecha Jaruzelskiego?
No dobrze, a czy zastanawialiście się nad świętem Konstytucji 3 Maja?
Niektórzy kręcą nosem na sam ten akt prawny, inni przedstawiają jej przyjęcie jako efekt swoistej prowokacji Prus chcących sprowokować Rosję do kolejnego rozbioru. Ale to już zostawmy. Jest jednak prawdą, że część twórców Konstytucji nie sprostała potem wyzwaniom. Nie walczyli energicznie z wojskami Katarzyny, skończyli, razem z królem Stanisławem Augustem w obozie Targowicy. Akcesy do niego były nader liczne.
A jednak pamiętamy i świętujemy rocznicę przyjęcia Konstytucji, bo to był zryw, który ukształtował nas jako naród. Naprawdę nie pamiętacie, jak 4 czerwca wyprostowaliśmy plecy?
Nie lubię takich argumentów, bo nie gustuję w powtarzaniu po kimś, ale poczytajcie sobie, co mówili o Okrągłym Stole i wyborach 4 Czerwca bracia Jarosław i Lech Kaczyński – choćby w wywiadzie-rzece, który spisaliśmy z nimi w roku 2005 i 2006 ja i Michał Karnowski. Oni traktowali je jako sukces – kompletnie potem niewykorzystany, zniszczony, podszyty od początku złymi intencjami, ale jednak sukces. To był także ich sukces.
Nie neguję racji ugrupowań radykalnych, typu Solidarność Walcząca, które tamte wybory bojkotowały. Z biegiem lat nawet coraz bardziej się zastanawiam, czy nie należało czekać, a nie porozumiewać się. Ale podejście: historia perfekcyjna, albo niewarta pamięci, jest absurdalne. I powtarzam: Lech Kaczyński decyzji o Okrągłym Stole bronił przy użyciu rozlicznych i całkiem racjonalnych argumentów. Znajdziecie je w przywołanym przed chwilą „Alfabecie braci Kaczyńskich". To dotyczy również oceny ostatniego 25-lecia. Czasami mam wrażenie, że Lech Kaczyński odszedł od nas strasznie dawno. Sięgnijcie państwo do jego orędzia sylwestrowego z roku 2009, na kilka miesięcy przed śmiercią. To było 20-lecie tamtych wyborów. Mówił wtedy o wielkich osiągnięciach Polaków, kazał nam być z nich dumnymi. Mówił naturalnie także o patologiach i zaniedbaniach. Ale nie wrzeszczał.
W swoim pałacu organizował sesje naukowe, które miały dokonać uczciwego bilansu: zysków i strat związanych z datą 4 czerwca. Co dziś z tego zostało? Opowieści, że jest u nas gorzej niż w komunizmie, ba w Generalnej Guberni. Kłania się nihilizm Korwina-Mikke.
Czasami mam też wrażenie, że tak zwana druga strona skupiona wokół pałacu prezydenckiego, TVN i redakcji na Czerskiej fundując nam obchody cukierkowe i kompletnie bezrefleksyjne, wpisuje w nie również od razu te wściekłe prawicowe reakcje. Pokazuje je potem większości społeczeństwa jako wyraz niechęci do własnego narodu, bo przecież skoro tak zupełnie nic się nie udało…
I co ciekawe, to nie politycy, choć tyle się na nich narzeka, są tu źródłem przegięcia, bo oni znają Polaków jeżdżąc w kolejnych kampaniach po kraju. Źródłem są intelektualiści i dziennikarze, którzy znają głównie samych siebie i swoje emocje.
Sprzyja temu także atmosfera, w której kto głośniej wykrzykuje obelgi, jest fetowany. Ale jest fetowany przez grupę znajomych i wyznawców, równie podnieconych jak sam krzykacz. Nie dziwcie się potem, że kolejne wybory są przegrane. Mając takich „pomocników”, PiS z przyległościami powinien przegrywać jeszcze mocniej. Jeśli nie przegrywa to dlatego, że Polacy są mądrzejsi od swoich samozwańczych reprezentantów.