Wszystko się zmieniło. O 180 stopni
Wtedy to wyglądało na wielką tragedię, a dziś wiem, że to był dar. Tylko poprzez tak drastyczne działanie można było trafić do takiej osoby jak ja - mówi Radosław Pazura w rozmowie z Dorotą Łosiewicz. Prezentujemy fragment wywiadu pt. "Apostoł w show-biznesie" z najnowszego numeru "wSieci" (właśnie w kioskach):
Pana życie bardzo się zmieniło. Z osoby świetnie bawiącej się w pełnym blichtru, pozbawionym zasad i wartości świecie show-biznesu, stał się pan człowiekiem dającym świadectwo nawrócenia. Co się stało?
Wszystko się zmieniło. O 180 stopni. Życie bez Boga zostało zastąpione przez życie z Nim. Choć byłem teoretycznie katolikiem, nie żyliśmy z Dorotą, dziś moją żoną, według Bożego Słowa. Byliśmy ze sobą, ale nie budowaliśmy relacji opartej na wzajemnym miłowaniu. Żyliśmy w ciemności, która wydawała nam się bardzo miła.
Co was z tej ciemności wyrwało?
W 2003 r. miałem wypadek. Zginął mój kolega, a ja cudem przeżyłem. I ten wypadek okazał się wielką łaską, darem, szczęściem. Wiele osób pewnie powie: idiota, miał wypadek, prawie mu nogę urwało, ledwie z tego wyszedł i się cieszy. Ale właśnie tak jest. Wtedy to wyglądało na wielką tragedię, a dziś wiem, że to był dar. Tylko poprzez tak drastyczne działanie można było trafić do takiej osoby jak ja. Po jakimś czasie przypadkiem wpadła mi w ręce książka bp. Zbigniewa Kiernikowskiego o grzesznikach, dzięki której zrozumiałem, co mi się przydarzyło. Dostałem czytelny znak, że te słowa są adresowane do mnie. Poczułem wtedy dreszcz. Wyobrażam sobie, że można to porównać z tym, co przeżyli uczniowie na drodze do Emaus, gdy dołączył do nich zmartwychwstały Jezus. Oni czuli, że ktoś mówi do nich coś dobrego, biło im serce. Dopiero później zorientowali się, że to był Chrystus. Ja miałem podobne odczucie, kiedy czytałem tę książkę. I wtedy zrozumiałem, że przez ten wypadek w moim życiu działał Bóg. Czasem tak bywa, że musi korzystać z drastycznych metod, bo na niektórych nie ma innego sposobu. Bp Kiernikowski porównywał to z doświadczeniem św. Pawła, który musiał spaść z konia, ociemnieć, żeby wszystko mogło się odwrócić. Żeby mógł wejść na prawdziwą drogę, która nie jest iluzją.
Chyba jednak nie było tak, że gdy po wypadku odzyskał pan wreszcie przytomność, otworzył oczy, to od razu powiedział pan: teraz wiem, że robiłem źle?
Bóg mnie ocalił, a potem było wiele podpowiedzi, czytelnych znaków. Tylko Bóg już wiedział, że po tym kopniaku poradzę sobie z ich odczytaniem. Tak było np. z niby przypadkowym spotkaniem w szpitalu siostry Grażyny, klaryski, która została mi tak naprawdę zesłana. W jej krokach, które usłyszałem wiele lat temu za plecami, dziś słyszę kroki samego Jezusa. Cały czas mam ten dźwięk w uszach. To ciężkie klapanie sandałów (to było lato), które goniły mnie, żebym ją, siostrę, podwiózł, jak się potem okazało, na ulicę, na której też „przypadkiem” mieszkam. I od niej się zaczęło. Dzięki niej przypomniałem sobie, że przecież jestem człowiekiem wierzącym. Pierwszym, mocnym znakiem było to, co zrobiła obecna moja żona Dorota, gdy leżałem nieprzytomny.
Co zrobiła?
Wykonała wówczas najprawdziwszą modlitwę życia. Kiedy usłyszała, że jestem w stanie krytycznym, że trzeba powiadomić rodzinę, bo prawdopodobnie z tego nie wyjdę, zamknęła się w jakimś pokoiku szpitala i rozmawiała z Panem Bogiem.
Cały, obszerny wywiad - w najnowszym wydaniu tygodnika "wSieci". Polecamy!