Ubliżanie widowni to jakieś nowe standardy?
Szkoda, że nie każdy artysta potrafi godnie przyjąć krytykę. Tak chyba było w przypadku Jana Komasy, któremu puściły nerwy i źle zniósł niekorzystne recenzje „Miasta 44”.
A te przecież były różne, od pełnych zachwytu do miażdżącej krytyki. Na tę ostatnią nie jest najwyraźniej odporny młody artysta.
"15 minut temu skończyliśmy ostateczny montaż „Miasto 44”! Zgodnie z planem sporo ważnych rzeczy uległo zmianie, inna końcówka, inne ujęcia, inne prowadzenie scen, inna muza (nowe utwory, no i wreszcie wybrzmi cały score Antoni Komasa-Łazarkiewicz!), inny kolor. Jutro zaczynamy dwa tygodnie mixu dźwięku w Dolby, więc spodziewajcie się jeszcze większych zmian i innych filmowych akcentów niż te, które można było wychwycić (jeśli w ogóle coś można było wychwycić!) na Stadionie Narodowym lub na pokazach filmu offline.
Cieszymy się, gdyż teraz wreszcie film zyskuje swój ostateczny i właściwy kształt! Nieco współczujemy wszystkim miśkom, które zdążyły już podsumować i zrecenzować nieskończony film, mimo usilnych naszych próśb by tego jeszcze nie robić. To trochę tak jakby wepchnąć się aktorom do garderoby i stamtąd osądzić ich grę zanim wejdą na scenę"
— poinformował na Facebooku Jan Komasa.
„Miśki” mogły obejrzeć obraz Komasy, który następnie zrecenzowały niemal wszystkie media w kraju, 30 lipca na Stadionie Narodowym, na dwa dni przed 70. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Na trybunach zasiadło grubo ponad 10 tysięcy widzów. Obok Powstańców byli także dziennikarze, prezydent Polski, prezydent stolicy oraz przedstawiciele rządu. Niestety, nikt nie uprzedził nas, że oglądamy film, który nie jest skończony, nikt też nie prosił, by wstrzymać się z recenzjami, ponieważ we wrześniu zobaczymy zupełnie inne dzieło.
Jeśli więc ktoś tu okazał się „miśkiem”, to raczej artysta, który pokazał nieskończony film, nie uprzedzając o tym widzów. Teraz ów „misiek” ma pretensję, że nie wszystkim się spodobało. Ja na przykład myślałam, że oglądam film, a teraz okazuje się, że to był dopiero materiał, z którego film ma powstać. A może ubliżanie widowni to jakieś nowe wspaniałe standardy rodem z Hollywood?
Pozostając w poetyce Jana Komasy - pokazać widzom film, którego się nie skończyło, to tak jakby wypchnąć aktorów z garderoby przed publiczność przed próbą generalną, kazać im udawać, że grają, a potem czekać, że wszyscy będą zadowoleni, choć nie było to przedstawienie.
Janowi Komasie w twórczych nerwach i artystycznym gniewie umknęło, że „Miasto 44” oglądali i oceniali także Powstańcy, którym przecież reżyser film zadedykował. I także oni pozwolili sobie, w licznych wypowiedziach, na ocenę. Także ich nikt nie uprzedził, że nie wolno tego robić. Jednym się podobało, mówili, że dokładnie tak było, inni twierdzili, że zabrakło heroizmu i polskiego ducha. I przynajmniej przez szacunek dla nich, jeśli nie dla kilku tysięcy pozostałych widzów warto było powściągnąć gorącą krew.
Dorota Łosiewicz