Moskiewskiej wizyty wiceszefowej MSZ Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz nie sposób określić słowem innym, niż kompromitacja - dobrze wypunktował to Jerzy Haszczyński w „Rzeczpospolitej”. Ale nie jest to kompromitacja przypadkowa. To kompromitacja znamienna.
Znamienna niestety dla obecnego rządu z jego prymatem wewnątrzpolskiej wojny nad wszystkim innym. W tym wypadku chodzi o to, że choć na zajęciu twardej postawy wobec agresji na Ukrainę Platforma zyskuje, to zarazem próbuje ona wzmóc chwilowo przygasłą wojnę z PiS, bo atmosfera tej wojny też służy jej notowaniom i dodatkowo pomaga w mobilizacji zwolenników. Gdy kilka tygodni temu szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz zasugerował iż nawet teraz, po Krymie, jego partia będzie bronić stojących w Polsce radzieckich pomników, pisałem:
„Uważam za prawdopodobne, iż kuriozalna wypowiedź Sienkiewicza jest politycznym sygnałem. Że platformerscy stratedzy rozważają możliwość wykorzystania sprawy rosyjskich pomników przeciw PiS-owi. Wiedzą oni, że choć większość Polaków popiera obecną twardą politykę Tuska wobec Rosji , to zarazem w społeczeństwie żywy jest strach przed Moskwą i obawa, by Kremla nie „sprowokować” do jakichś nieokreślonych horrorów. W tej sytuacji – kalkulują – dobrze byłoby, aby Prawo i Sprawiedliwość zepchnąć do roli tych, którzy są nieodpowiedzialni i Rosję właśnie prowokują, w odróżnieniu od Tuska, który prowadzi politykę zdecydowaną, ale „bez szaleństw i przegięć”. No bo PiS z pewnością będzie się domagał likwidacji radzieckich monumentów. A Platforma może ich mimo sprawy krymskiej bronić, albo przynajmniej demonstrować sceptycyzm. I w ten sposób zarazem prowadzić antyrosyjską politykę w kwestii Ukrainy i wygrywać punkty u skłonnych do strachu przed Rosją wyborców”.
Moskiewska wycieczka p.minister, w połączeniu z podjętą przez rząd decyzją, aby mimo wszystko realizować ciąg imprez, określanych mianem roku Rosji w Polsce i Polski w Rosji, dobrze wpisuje się w to rozumowanie i wydaje się być kolejnym działaniem, zmierzającym do uzyskania opisanego powyżej efektu.
Co charakterystyczne, platformerskich polityków najwyraźniej nie obchodzi (bo trudno mi uwierzyć, by tego nie dostrzegali), że wykonując takie gesty sami sobie zabierają wiatr z żagli, pozbawiają nośności własną argumentację, zmniejszają własną skuteczność gdy idzie o przekonywanie Zachodu do przyjęcia postawy bardziej konsekwentnie antyrosyjskiej. Bo jeśli Polska przekonuje, że stało się coś bardzo niepokojącego i przewrócony został porządek międzynarodowy, ale jednocześnie demonstruje, że „business as usual”, to wygląda to na nie tylko nieszczerość, ale i brak powagi. Nie chodzi o to, żeby Polska w pojedynkę zaczynała nakładać na Rosję jakieś sankcje. To byłby oczywisty absurd, materialne szkodzenie sobie i zarazem demonstrowanie wobec Zachodu, iż kierujemy się emocjami. Dlatego byłbym np.przeciwny pojawiającym się tu i ówdzie koncepcjom jednostronnego zawieszenia ruchu bezwizowego z Kaliningradem. Nasze przygraniczne rejony na nim zyskują; gdyby cały Zachód zdecydował się na poważne sankcje, to w ich ramach moglibyśmy poświęcić te korzyści, ale w innej sytuacji byłoby to absurdalne.
Lecz Rok Polski w Rosji i Rok Rosji w Polsce nie niosą przecież ze sobą żadnych materialnych zysków dla naszego kraju (a niematerialne, czyli słynne rozpowszechnianie naszej kultury w Rosji mają tylko bardzo ograniczony zasięg). Dlatego tu właśnie można i trzeba było zademonstrować polską stanowczość i solidarność z Ukrainą. To, że tego nie zrobiono, jest sygnałem w drugą stronę. Sygnałem, dodatkowo wzmocnionym przez moskiewską wizytę p. Pełczyńskiej-Nałęcz.
Elita PO tak długo rozgrywała partię pt. „my nie kłócący się z nikim pragmatycy kontra zwaśnieni z całym światem szaleńcy”, że w końcu utożsamiła się z tym postrzeganiem samej siebie i nie jest w stanie go zmienić, choć zmienił się cały świat. Maski czasami przyrastają do twarzy.
Piotr Skwieciński