Skwieciński: Nasza polska kontrrewolucja
Głupota kontrrewolucji, polegających na odreagowaniu własnego strachu i poczucia upokorzenia drogą prostej restytucji tego, co kontrrewolucjoniści uważają za dawny, dobry ład, z reguły kończy się źle - pisze w najnowszym numerze tygodnika "Sieci" Piotr Skwieciński.
Kto chce wyobrazić sobie, co będzie się działo w całej Polsce, jeśli elity III RP (wszystko jedno, w jakiej partyjnej wersji i konfiguracji) odzyskają władzę na szczeblu centralnym, niech spojrzy na to, co się dzieje w stolicy. W mieście, w którym władzy wprawdzie nigdy nie straciły, ale pod wpływem wielu czynników (wygrana PiS w wyborach ogólnopolskich, afera reprywatyzacyjna, osobowościowe wypalenie się i wręcz odżeglowanie na dziwaczne psychologicznie wody Hanny Gronkiewicz-Waltz wreszcie) przez pewien czas czuły się słabe i zagrożone. A dziś odzyskały pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa.
Tuż po wyborach urzędująca jeszcze prezydent usiłowała zakazać Marszu Niepodległości. Jeszcze przedtem groziła, że w wypadku pojawienia się na marszu choć jednej koszulki z emblematem dającym się zinterpretować jako naruszający prawo manifestację rozwiąże. Prowokacja nie udała się na skutek ryzykownego, ale – jak się okazało – efektywnego manewru prezydenta Dudy.
Cała sprawa jest jasną zapowiedzią kierunku działań. Jeśli liberałowie obejmą na powrót władzę na szczeblu centralnym po przeżyciu Wielkiego Strachu lat 2015–2018 (2018, a nie 2019, bo ten strach od paru miesięcy na serio odczuwają już jedynie najbardziej szaleni kodowcy), to można się spodziewać z ich strony działań jawnie antydemokratycznych. Takich, dodajmy, na które nigdy nie pozwoliło sobie PiS. Bo czuło na karku oddech w większości wrogich mu mediów? A może też dlatego, że – ach, jaka herezja – jest w tej partii więcej szczerych demokratów niż w dzisiejszej opozycji, przekonanej, że jej się władza po prostu należy z mocy samej natury…? Tu zastrzegam – oczywiście w partii rządzącej istnieje silny syndrom utożsamiania „prawdziwej Polski” z PiS, ale mimo wszystko jest on słabszy niż przekonanie elit III RP, że to one są „przyrodzonymi panami” Rzeczypospolitej.
Tak czy inaczej jestem pewien, że po ewentualnym zwycięstwie dzisiejszej opozycji zaczną, w dziedzinie szeroko rozumianych swobód politycznych, dziać się rzeczy, które obecnie trudno nawet sobie wyobrazić. To prawda – PiS eskalowało konflikt od 2015 r. Ale obecna opozycja wyeskaluje go, przypuszczam, znacznie bardziej.
Można też uważać za realną radykalną kontrrewolucję w sferze symbolicznej. Na skalę taką, jak obecne warszawskie demonstracyjne przywracanie komunistycznych nazw ulic, zmienionych przez pisowskiego wojewodę po tym, jak władze miejskie przez rok prowokacyjnie nie wykonywały prawa w tej sprawie. Potraktowałbym poważnie, na przykład, zapowiedzi likwidacji IPN.
Z czym wiąże się edukacja. Wielu intelektualistów z obozu III RP jest szczerze przekonanych, że zaniedbano przekształcenia szkół w sprawnie działające placówki indoktrynacyjne i dlatego nastąpił Wielki Horror. Linię, której realizacji można by się spodziewać, zakreśla zapewne ideologia, lansowana przez Związek Nauczycielstwa Polskiego, który już dziś wzywa np. do dechrystianizacji szkolnych obchodów świąt Bożego Narodzenia… W Warszawie już dziś część wyborczych zwycięzców żąda usunięcia religijnej oprawy opłatka w radzie miasta. Inaczej niż wielu realistów, którzy uważają, że rozmaite reformy dokonane przez PiS są nieodwracalne, ja spodziewałbym się próby ich cofnięcia. Znów – kierując się doświadczeniem warszawskim. Kiedy tylko się okazało, że można, ludzie Koalicji Obywatelskiej zmienili np. język, którym mówią o ofiarach reprywatyzacji. Dotąd była ona skandalem moralnym, a jej ofiarom w sposób oczywisty należały się odszkodowania. Teraz okazuje się, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, a odszkodowania to ewentualnie kiedyś, jak Sejm przyjmie odpowiednią ustawę. Tuż przed wyborami platformerska większość uchwaliła, że w Warszawie bonifikata przy przekształcaniu użytkowania wieczystego we własność będzie wynosić 99 proc. Po wyborach ta sama większość uchwala, że będzie to jedynie co najwyżej 60 proc.
A to wszystko pozwala mi powiedzieć: obiecują, że nie cofną 500+? Tak, istotnie obiecują… Jestem pewien, że jeśli tylko będą mieli odpowiednią większość, a przed sobą ze trzy lata bez wyborów (a taki moment wybije po elekcji prezydenta w 2020 r.), to spróbują. Nienawiść klasowa ich do tego zmusi. Niech zbuntowana hołota poczuje, że panowie wrócili. To wszystko, oczywiście, musi się skończyć bardzo źle. Bo głupota kontrrewolucji, polegających na odreagowaniu własnego strachu i poczucia upokorzenia drogą próby dokonania prostej, by nie rzec prostackiej, restytucji tego, co kontrrewolucjoniści uważają za dawny, dobry ład, z reguły kończy się źle. Ale nasi kontrrewolucjoniści już tacy są i siebie samych nie przeskoczą. I zresztą wcale nie próbują.