Nowa książka Katarzyny Puzyńskiej!
Prawdziwy świat przestępstw i zbrodni bez cenzury. Po raz pierwszy tak szczerze o policjantach z ulicy!
19 czerwca nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka ukaże się nowa książka Katarzyny Puzyńskiej „Policjanci. Ulica”. Kim tak naprawdę są? Brutalami w starciu z ofiarą czy najbardziej wszechstronnymi funkcjonariuszami w Polskiej Policji? Pierwsi na miejscu zbrodni, oko w oko z agresją, bezradnością, śmiercią. Widzą więcej, choć jadąc na wezwanie – nie wiedzą nic. To od szybkości i słuszności ich decyzji zależy dalsze postępowanie.
Katarzyna Puzyńska - psycholog i autorka bestsellerowej sagi kryminalnej o Lipowie, w rozmowach z policjantami ogniw patrolowo-interwencyjnych, wydziału ruchu drogowego i oddziałów prewencji Policji. Postawni mężczyźni w mundurach. Sprawne kobiety. Na pasach broń, pałka, gaz i paralizator. Zapach krwi, błysk lecącej petardy, chłód ostrza noża w ręku domowego kata, huk wystrzału służbowej broni.
Kupując tę książkę, wspierasz rodziny funkcjonariuszy, którzy słowa roty ślubowania wypełnili do końca. W dowód uznania autorka połowę swojego honorarium przekazuje na Fundację Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach.
http://www.proszynski.pl/Policjanci__Ulica-p-35779-.html
Kategoria: Literatura faktu, historia
ISBN: 978-83-8123-272-2
Data wydania: 19.06.2018
Format: 147mm x 208mm
Liczba stron: 344
Cena detaliczna: 39,90 zł
Fragment książki:
Sierżant sztabowy Robert Wojciechowski dwanaście lat służby
Ogniwo Patrolowo-Interwencyjne
Opowiedz, jak poznałeś swoją żonę.
Wylegitymowałem ją. Chodziłem akurat po rynku i zauważyłem śliczną dziewczynę, która pięknie się uśmiechała. A że mogłem ustalić sobie dane…
To było nadużycie. (śmiech)
Taka miłość od pierwszego wejrzenia?
Dla mnie tak.
Jak zareagowała ona?
Była wtedy z siostrą. Śmiała się do niej, gdy odchodziły. „Ale byłby numer, gdyby on kiedyś został moim mężem!”, powiedziała.
No widzisz! Jednak!
Tak.
Jak twoja żona traktuje to wszystko? Mam na myśli twoją pracę w policji.
Rozumie, choć z drugiej strony wolałaby pewnie, żebym przynajmniej pracował regularnie.
Przyzwyczaiła się, ale bardzo nie lubi braku stabilizacji, tych ciągłych zmian. Bo nieraz jest tak, że człowiek się z kimś umówi, coś chce załatwić. I nagle telefon, żeby przyjechać. Nie możemy niczego zaplanować. Bo wyjazd, bo zadzwoni dyżurny, że jest jakiś niewybuch czy cokolwiek innego. Poza tym u mnie już się zaczęła tak zwana peselica.
Czyli?
Czuję, że przez tę pracę się starzeję, chociaż mam dopiero koło trzydziestki. Do pewnego momentu było dla mnie bez różnicy, czy pracuję w dzień, czy w nocy. Na porządku dziennym były służby, które trwały po czternaście godzin. Kiedy wracasz nad ranem do domu, miasto dopiero się budzi, wszyscy wstają, zero ludzi na ulicy. Słyszysz śpiewające ptaki. Dla innych są budzikiem, dla mnie są oznaką kolejnej nieprzespanej nocy.
Ile czasu najdłużej byłeś na służbie?
Dobę.
Bez przerwy?
Bez przerwy. To było związane z poszukiwaniami.
Żona martwi się o twoje bezpieczeństwo?
Oczywiście. Mamy ustalony taki mały system – jeśli przedłuża mi się służba, to piszę do niej esemesa, że będę później. Bo jeżelibym nie napisał, to ona by zadzwoniła. A jak bym nie odebrał, to ona by się denerwowała. Zdarzyło się parę takich sytuacji. Ostatnio na przykład z pożarem.
Opowiedz mi o tym.
Jechaliśmy ulicą i zauważyliśmy, że z domu, który właśnie mijamy, wydobywa się gęsty dym. To znaczy najpierw myśleliśmy, że ktoś coś dziwnego wrzucił do pieca, bo z komina szły białe kłęby. Ale potem patrzymy, a spod dachu wydobywa się czarny dym. Więc nawrotka.
Dom był podzielony – z jednej strony mieszkali normalni ludzie, z drugiej była taka melina. I to tam się paliło.
Jeździliśmy tam już wcześniej na interwencje, więc przypuszczaliśmy, że w środku może być człowiek. Byliśmy we trzech: ja, taki kolega i mój kierownik. Świetny gość, każdemu życzę takiego przełożonego. Siła spokoju, na ulicy zjadł zęby.
On pobiegł do drugiej części domu, żeby ewakuować mieszkającą tam rodzinę. A ja z kolegą do drzwi meliny. Ogień je bierze, więc obiegam dom dookoła. A ten kolega cały czas mówi: „Nie wchodź, zostaw! On tam na pewno nie żyje. Nie dotykaj, bo się poparzysz!”.
I to gość, który pracuje dwadzieścia lat! Rozumiesz?
W każdym razie obiegłem ten dom, wypchnąłem okno. Ale nie mogłem wejść do środka, bo zaczęło wylatywać strasznie dużo dymu. Więc z powrotem do radiowozu, gaśnica i znów do drzwi. Ugasiłem. Potem je wykopałem, bo rękami nie dało się niczego zrobić. Za gorące.
Wszedłem do takiego przedsionka, a tam płonie boczna ściana. I drugie drzwi, te w środku.
W tym czasie przyjechali chłopaki z drugiego patrolu. Ale oni byli ubrani w niebieskie mundury.
Te, które ponoć się topią?
Tak.
Ja byłem ubrany na czarno i tak sobie pomyślałem, że jak chłopaki wejdą, to te mundury na nich popłyną. I ich poparzą. Więc zabrałem gaśnicę z ich radiowozu. Ugasiłem te drugie drzwi. I też je wykopałem.
W środku wypatrzyłem łóżko. Pomyślałem, że tam, na tym łóżku może być taki jeden gość. Tylko jak tam dojść? Myślę sobie: dym idzie górą, przejdę na kolanach. Ale z drugiej strony to melina – szkło, porozbijane butelki. Jakieś dziadostwo totalne, syf straszny. Ale straż już wtedy przyjechała z butlami z tlenem. Wynieśli gościa przez to okno, które otworzyłem.
Wszedłeś tak po prostu w ten pożar? I nic ci się nie stało?
Jak po wszystkim wyszedłem na zewnątrz, to tak mnie odcięło, że ukląkłem i nie miałem siły iść. Dwóch kolegów mnie odprowadziło trochę dalej.
– Chcesz wody? – pytają.
– No chcę.
Pamiętam, że to chyba była jakaś taka smakowa, truskawkowa.
– Chcesz mnie tym zabić?! – mówię do jednego kolegi.
A on na to:
– No, debil, no!
Ledwie człowiek wyszedł z płomieni, a przejmuje się, że ma się napić niezdrowego napoju! (śmiech)
Chłopaki wzięli mnie pod pachy, zaprowadzili do radiowozu i posadzili na podłodze. Tam mi strażacy dali tlen. Siedziałem pod tym tlenem i było okej.
A po chwili do gościa z tej meliny przyjechał lekarz.
Gość przeżył?
Przeżył. I okazało się, że oprócz tego, że jest pijany, to nic mu nie jest.
Pożar wybuchł od niedopałka papierosa. Facet siedział sobie w środku. Ściana płonęła, dach płonął, a jemu nic nie było. Ja byłem bardziej poszkodowany niż on. Kiedy go ocucili, to jeszcze miał pretensje.
Wchodząc tam, nie myślałeś, że to niebezpieczne?
Równie dobrze można było czekać na straż pożarną. Ale nie myśli się wtedy o czymś takim. Naprawdę się nie myśli. Po prostu się działa.
Miałeś jeszcze na służbie inne sytuacje, w których twoje życie i zdrowie były zagrożone?
Miałem jedną. Można powiedzieć, że dałem się wtedy ponieść adrenalinie.
Jak budowali tu w okolicy autostradę, to dochodziło często do kradzieży z włamaniem. No i kiedyś właśnie kończyliśmy z koleżanką służbę. Tankujemy samochód i słyszę na stacji, że jest pościg. Jakiś gość przebił się przez blokadę i jedzie. Za chwilę słyszę, że wlecze policjanta za samochodem i że policjanci strzelają. No to my w radiowóz i jazda!
Przyjechaliśmy na miejsce. Okazało się, że goście, którzy pracowali na tej budowie, przyjechali, żeby ściągnąć paliwo. Złapał ich na tym ochroniarz. No to go pobili i uciekli z tym paliwem. Chłopaki, którzy mieli w pobliżu służbę, zaczęli za nimi gonić.
Kierowca ominął blokadę i potrącił lekko policjanta. Dojechał do miejsca, w którym wydawało się, że nie ma już wyjazdu, a kiedy zatrzymał się na chwilę, to kumpel dobiegł i wybił szybę w tym samochodzie, żeby wyciągnąć gościa. Wtedy tamten dodał gazu. A kolega nie mógł cofnąć ręki, która utknęła między kierującym a fotelem. No i facet zaczął go ciągnąć. W kierunku takiego drzewka.
Uderzył nim o to drzewo?
Tak.
Za chwilę policjanci zaczęli strzelać. To uciekinier po gazie i jedzie w kierunku betonowego słupa. A kumpel nadal wisi na tych drzwiach. W końcu resztką sił podciągnął się, chwycił gościa za szyję i odciął mu prąd. Skręcił kierownicą i wjechali na pobocze. Dobiegliśmy i wyciągnęliśmy tamtego.
Auto stało na lekkim zboczu, trochę powyżej drogi. Kluczyki zostały zabrane ze stacyjki, ale nie zaciągnięto ręcznego.
Samochód zaczął zjeżdżać?
Zaczął. A na dole był dom. No to ja, głupi, podbiegłem do tego auta. Próbowałem wsiąść, ale kierowca był o wiele niższy ode mnie, więc się nie mieściłem. W końcu jakoś dałem radę, próbowałem wbić bieg, ale skrzynia tylko zazgrzytała. Samochód był już tak rozpędzony, że ręczny nie hamował.
Podniosłem głowę i zobaczyłem radiowóz. I pomyślałem, że lepiej, jeśli uderzę w niego niż w dom. Skuliłem się, ile mogłem, ale nogę nadal miałem na zewnątrz. Nie wiem, jak to się stało, że mi jej wtedy nie obcięło.
Nieźle. A ten kolega? Ten wleczony za samochodem?
Odklejona siatkówka, uszkodzona szyja i bark. Długo był na zwolnieniu lekarskim.
Wiesz, ja na przykład w takiej sytuacji nie chciałbym, żeby żona się dowiedziała, gdzieś tam, od kogoś, że stało się coś takiego.
Dlaczego w ogóle poszedłeś do policji?
Zawsze mnie to kręciło. Mój dziadek był żołnierzem. A tato policjantem.
Taka tradycja rodzinna?
Poniekąd.
Chciałbyś, żeby kontynuowały ją twoje dzieci?
Nie. Raczej nie. Wychodzę z założenia, że ważne, żeby były szczęśliwe. Nieważne, co będą robić, z kim, w jaki sposób. Byleby były szczęśliwe.
A jeżeli będą chciały wstąpić do policji, będziesz je zachęcać i wspierać czy raczej im odradzać?
Jeżeli będą szczęśliwe… Ale nie, nie! Wiem, że tam nie będą szczęśliwe, jak się przyjmą, więc… (śmiech)
A tak na serio – lubisz w ogóle tę pracę?
Bardzo. Czuję się policjantem. Policjantem, a nie pracującym w policji. To duża różnica.
Od początku chciałeś iść w ślady ojca?
Tak. Odrabiałem wojsko w Oddziałach Prewencji, chociaż już parę lat po śmierci taty. Zmarł w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Ja gdzieś tam się do niego porównuję i coraz częściej mam z tyłu głowy, że wieko trumny już na mnie czeka. Ale to mnie motywuje, żeby dzieciom poświęcać jak najwięcej wolnego czasu, żeby im tego nie zabrakło. Jak tato odszedł, miałem trzynaście lat. Taki, wiesz, najgłupszy okres. Ojca na pewno mi brakowało. A dziadek ojca nie zastąpi.
Dużo się działo, jak byłeś w Oddziałach Prewencji?
Była na przykład zadyma z Młodzieżą Wszechpolską. Miałem wtedy wrażenie, że jestem w zupełnie innym świecie.
Stoimy w potrójnej tyralierze. I nagle, dosłownie w jednej chwili, zaczyna w nas lecieć wszystko, co na rynku i w zasięgu ręki: stoliki, filiżanki, szklanki, kufle, butelki. Wszystko fruwa. W pewnym momencie jeden z tych gości zaczął biec w naszym kierunku. Wtedy padło hasło, żeby się rozstąpić. I nagle kolega z plecakowym miotaczem pieprzu… Wiesz, jak to wygląda?
Nie do końca.
Dwie butle, podobne do tych, jakich używają nurkowie. A do tego lanca jak do mycia samochodu. Ciśnienie też jest podobne, duże. I ten kolega strzelił w faceta gazem. Gość jak był narodowościowo biały, tak nagle zrobił się brązowy. Od stóp do głów w żelu. A to świństwo naprawdę mocno piecze. Ale jak się gra w głupie gry, to się wygrywa głupie nagrody.
Pewnie nieraz zdarzało ci się zabezpieczać mecze?
Jak odrabiałem wojsko, to był chleb powszedni.
Bywało niebezpiecznie?
Zdarzały się przeróżne rzeczy. Raz dostałem kamieniem w taki sposób, że wiązadło w kolanie mi się rozleciało. Pomimo że miałem ochraniacz.
Ale pamiętam też fajną sytuację. Mieliśmy wtedy dwóch dowódców – jeden taki stary wyga, który generalnie miał już wszystko w dupie, potem przyszedł drugi, jego zastępca. Ten z kolei totalny luzak. Dla niego wszystko miało być zrobione tak, żeby było dobrze, a dopiero później się martwimy o papiery i jak to umocować prawnie.
No ale wracając do rzeczy. Przychodzi ten dowódca i mówi:
– Zabezpieczamy mecz taki a taki. O tej godzinie przyjeżdżają, o tej odjeżdżają. Mam rozpoznanie. To są leśne dziadki, nic się nie będzie działo.
I nagle kibice wbiegają na murawę, a nasz pluton ma ich ściągnąć z płyty. Biegniemy tyralierą w ich kierunku. Na skrzydle dowódca, a to taki, wiesz, gościu z brzuszkiem. Pałkę szturmową skierował w bok, żeby trzymać linię tyraliery.
– Trzymać linię! – wrzeszczy. – Trzymać linię! Trzymać linię!
I tak przez całą płytę.
A na końcu, jak zobaczył, że ci kibice są już odcięci, to powiedział, taki zadowolony:
– Nie brać jeńców.
Chyba się wtedy spełnił zawodowo. (śmiech)
Bo faktycznie to chyba trochę przypomina bitwę.
Zdecydowanie jest adrenalina. Zwłaszcza jak człowiek jest młody. No i czasami robi się przez nią jakieś głupie rzeczy.
Na przykład?
Wyrywa się z tyraliery w tłum, żeby kogoś tam złapać. Na szczęście są ci starsi, którzy trzymają. Bo stoi się w taki sposób, że jeden drugiego trzyma za kamizelkę. Choćby po to, żeby tamci nie wciągnęli żadnego z nas pomiędzy siebie.
Uderzenie adrenaliny jest tak niesamowite, że w ogóle nie czuje się bólu ani strachu. Stoisz na wprost tych gości. Oni krzyczą, plują, a człowiek się nakręca.
Wasze stosunki z kibicami, czy raczej pseudokibicami, bywają, łagodnie mówiąc, napięte?
Pseudokibice nie mają z kibicami nic wspólnego. Kibole zawsze są poszkodowani, zawsze niewinni, zawsze chcą dobrze. A policja zawsze prowokuje.
A jak jest naprawdę?
Jest akcja, jest reakcja. Gdyby nie było ich zachowań, my byśmy nie interweniowali.
Czyli oskarżanie policji o brutalność jest nieprawdą?
Wyobraź sobie taką sytuację… Taka głupota, chociaż mnie strasznie drażni. Idę przez park i widzę, że gość siedzi na oparciu ławki, nogi na siedzeniu. Brudne buciory. Wiadomo, park, starsi ludzie, dzieci, rodziny. Podchodzę do niego i proszę go, żeby zszedł. A on na to, że nie zejdzie. No i zdarzyło się, że złapałem takiego za ciuchy i ściągnąłem z tej ławki. I wtedy on, że to „nadużycie siły”.
Każde użycie środków przymusu jest przez obywateli odbierane jako brutalność policji. Tymczasem w ustawie o środkach bezpośredniego przymusu jest jasno napisane, że policjant ma prawo je zastosować do wyegzekwowania wymaganego prawem zachowania zgodnie z wydanym przez uprawnionego poleceniem. Czyli wykorzystać środki przymusu bezpośredniego w ramach swoich obowiązków. Oczywiście jest coś takiego jak skalowanie – powinno się je stosować adekwatnie do sytuacji. Aby interwencja przebiegła profesjonalnie, musi być przeprowadzona stanowczo, szybko i bez patyczkowania się. Jeżeli każesz komuś zrobić to i to, a on tego nie zrobi – zwłaszcza kiedy jest w grupie – to pozostali zaraz zaczną pajacować. Trzeba szybko uciąć taką sytuację.
Nie spotkałeś się nigdy z tym, że policjant przesadził?
Mówisz w kontekście, że użycie siły sprawiło komuś satysfakcję?
Na przykład.
Mnie osobiście nigdy nie zdarzyło się pracować z taką osobą. Poza tym wyobraź sobie, że mam na przykład interwencję od razu po odprawie. Wyjeżdżam i od razu z kimś się szarpię i tarzam. A potem – taka błahostka! – mam jeździć osiem godzin spocony. Albo w porozciąganej koszulce, albo brudny. Lepiej tego uniknąć, czyli nie uciekać się bez potrzeby do stosowania siły. Staram się kierować zasadą: lepsza siła argumentu niż argument siły.
Tyle że czasami się nie da.
Jakiś czas temu, od razu na początku służby tamtego dnia, pojechaliśmy z kolegą do takiej miejscowości, tu niedaleko. I zauważyliśmy dwóch gości, którzy zaczęli się dziwnie zachowywać na widok radiowozu. To byli bracia. Jak się później okazało, obaj poszukiwani. Każda interwencja w ich domu to był istny armagedon.
Kiedy wysiedliśmy z auta, od razu zaczęli uciekać. Złapałem jednego, przewróciłem i przykułem do ogrodzenia. Drugi szarpał się z moim kolegą. W końcu udało się nam go obezwładnić, ale byliśmy cali w błocie. Tak jak mówiłem, zaraz po odprawie, może z pół godziny, a trzeba było jechać i się przebrać, bo człowiek uświniony, mokry. Ale robota była zrobiona.
Pamiętasz swoją pierwszą interwencję?
Mój pierwszy kontakt z tym całym światem z marginesu miałem w takiej jednej szemranej dzielnicy. W głowie jakieś filmy gangsterskie z lat dziewięćdziesiątych, wiesz, jakiś Nowy Jork, dymiące studzienki kanalizacyjne, żule, narkomani, nawaleni goście, zasrane i zaszczane klatki schodowe. Przyszedłem właśnie do czegoś takiego. Z dzielnicowym. On tam wchodził tak po prostu, jakby tego wszystkiego nie było. A ja sobie pomyślałem: „Co to w ogóle jest? ”. Wiesz, człowiek spod klosza wyciągnięty i od razu tak.
Zawahałeś się wtedy, że to jednak nie dla ciebie?
Nie, raczej nie. Po prostu stwierdziłem, że nie będę dzielnicowym. (śmiech)