„Nie spieszy nam się już donikąd”
W tygodniku „wSieci” Izabela i Grzegorz Januszkowie, rodzice śp. Natalii, stewardesy z 36. specpułku, najmłodszej ofiary katastrofy smoleńskiej, w rozmowie z Markiem Pyzą.
Oczekujemy szacunku dla nas – rodzin, które mają prawo i odwagę, by zadawać pytania. Nawet jeśli miałoby to jeszcze trwać wiele lat, jesteśmy przygotowani. Mamy czas. Nie spieszy się nam już donikąd...
To już piąte Boże Narodzenie, które dla państwa będzie zupełnie inne. Trudne.
Izabela Januszko: Zdecydowanie i niestety inne… Chciałabym, żeby ci, którzy myślą, że prowadzimy normalne życie, zobaczyli, jak wyglądają nasze święta, urodziny, Dzień Matki, Dzień Dziecka, cały rok. Naprawdę nie są to szczęśliwe chwile. Nie spędzamy już świąt w domu, choć kiedyś wielokrotnie to się zdarzało, organizują je moja ciocia i mama. Ciężko byłoby mi zapraszać tutaj rodzinę. Tę ostatnią Wielkanoc przed katastrofą spędzaliśmy u nas w domu. Przed Bożym Narodzeniem dziewczynki ubierały choinkę, piekły ciasteczka, słuchaliśmy kolęd. To był uroczysty i radosny czas. A teraz najlepsze życzenia dla nas na święta to, aby one jak najszybciej minęły.
Grzegorz Januszko: Wciąż się uczymy żyć od nowa. Nie uciekniemy od wspomnień, nie pozbędziemy się cierpienia. Zazwyczaj w Wigilię widujemy się z innymi rodzinami na cmentarzu. Wspieramy się wzajemnie, tylko tyle i aż tyle możemy sobie podarować.
Narodziły się przyjaźnie; czy dzięki temu, że inni przeżywają to samo, łatwiej jest ukoić ból? Czy to również takie terapeutyczne wsparcie?
G.J.: My się wzajemnie rozumiemy. Często bez słów. Niektórzy nasi dawni znajomi już rok czy dwa po katastrofie zapraszali nas na sylwestra. Nie czuli, że nie mamy najmniejszej ochoty.
I.J.: W przenośni i dosłownie to są więzy krwi. Zwłaszcza w pierwszych miesiącach po katastrofie to było bardzo pomocne. Mijałyśmy się z dziewczynami na Powązkach, wsp.lnie płakałyśmy, przycinałyśmy trawę, nawet zdarzyło się zażartować. Na pierwszą rocznicę organizowaliśmy z mężem i paroma innymi osobami z rodzin mszę na płycie lotniska. To też nas połączyło i pomogło przetrwać ten dzień. Te znajomości – choć znamy się krótko i rzadko widujemy – są niezwykle głębokie. Pozwalają się wspierać w żałobie. Do końca życia będziemy czuli wewnętrzną wspólnotę.
Czy można powiedzieć, że czas jakkolwiek leczy rany, że po kilku latach jest nieco łatwiej?
I.J.: Absolutnie nie jest łatwiej, bo to nie jest rana, która się zaleczy, lecz amputacja. Tęsknota jest coraz większa. Przyzwyczajamy się żyć z tym bólem, staje się on naszą codziennością, tak jak nieuleczalnie chory człowiek przyzwyczaja się do swojej choroby i cierpienia – wózka inwalidzkiego, braku rąk… Jest mu ciężko, ale nabiera wprawy, jak sobie ze swoją chorobą radzić i przede wszystkim jak z nią żyć.
CAŁA ROZMOWA W ŚWIĄTECZNYM, PODWÓJNYM NUMERZE „wSieci”. POLECAMY także w formie e-wydania