Kieliszek chianti w Berlinie
Jadę skoro świt do Berlina pociągiem EuroCity. Z Małgorzatą, towarzyszką życia, i z moim psem Solomonem.
Gdy za szybą restauracyjnego wagonu o siódmej rano znika ukryta pod płachtami banalnych reklam Warszawa, zamawiam u kelnera dwa klasyczne śniadania. Pociąg nabiera tempa, a ja wpadam w tradycyjne zamyślenie. Od mojego powrotu z Kanady minęło już 25 lat. Mój kraj ma podwyższoną temperaturę. Ta gorączka to nigdy niekończące się tematy zastępcze oraz walka na śmierć i życie o władzę i lepszą, sprawiedliwą Polskę. Nie wszyscy to rozumieją, bo niewielu grzeszy mądrością i przenikliwym spojrzeniem. Przeglądam prasę. Robert Tekieli trafnie stwierdza : „III RP nie jest niepodległym polskim państwem. Można dyskutować, czy pod rządami Mazowieckiego, Suchockiej, Kwaśniewskiego, Pawlaka, Millera, Bieleckiego, Kopacz, czy Tuska była ćwierć — czy pół suwerenna. Byt środowisk politycznych, które przejęły pełnię władzy w 2015 r., zależy od tego, czy będą potrafiły zabezpieczyć Polaków przed antypolską presją imperialną oraz panoszącą się już na całym świecie antyreligijną i antyrodzinną rewolucją”. Niespełna dwie i pół godziny potem wjeżdżamy na imponujący wielkością berliński dworzec Hauptbahnhof. Ogromna, kilkupiętrowa konstrukcja opiera się na gigantycznych betonowych słupach. Wsiadamy do naziemnego metra i udajemy się trzy przystanki dalej, w okolicę spalonej katedry, gdzie zawsze odwiedzam sklep Music Man przy Kurfürstendamm (w eleganckiej dzielnicy Ku’damm). Prowadzi go od lat Polka.
W sklepie już mnie znają. Po trzech kwadransach przeglądania półek z płytami z lat 60. znajduję kilka rarytasów. Są wśród nich Sam Cooke, P. J. Proby, Roy Orbison, The Moody Blues i… King Crimson. Powracamy z zakupów metrem do naszego hotelu. Rozglądam się. Po drugiej stronie wagonu afrykańska głowa. Pozwijane w paciorki gęste, ciemne włosy, wydatny nos i grube, mięsiste wargi. „Skąd jesteś, człowieku?” — przemyka mi przez głowę pytanie, którego jednak nie zadaję. Z Ugandy, Zairu, z nieznanych wysp archipelagu Moa albo Fidżi? Jaką musiałeś odbyć drogę, aby się dostać do Europy? W jaki sposób dostałeś pracę? Czy masz w Berlinie rodzinę, czy jesteś tu sam? A może właśnie straciłeś zasiłek i grozi ci deportacja? Nikt nie odgadnie. I czy w ogóle kogoś obchodzisz? Patrzę na buty Afrykanina. Lewy jest dziurawy. Buty, byle jakie buty z cholewką do kostek. A może jedziesz na budowę? Będziesz nosił wapno, cegły, rozbierał płot. Zrobisz wiele — zrobisz wszystko, byle utrzymać swoją pozycję. Obcokrajowcy w Berlinie — widać ich na każdym kroku — ciężko pracują. A już nadciągają następni. Z Syrii, Afganistanu i obozów przejściowych w Grecji, we Włoszech i w Turcji.
Do Europy w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy przybyło milion osób. Ci, którzy żyją tu od lat, pracują w barach, sklepach, na budowach. Zamiatają, podają do stołu, zmywają, wycierają, gotują, dźwigają. We wszystkich pracach wyręczając Niemców. Są wśród nich Polacy. Prawie nigdy nie dostają pracy w hotelach, aptekach, nie mówiąc o bankach. Za to prowadzą taksówki. Przesiadka. Nowy wagonik. Siadamy, a naprzeciwko mnie czterej chłopcy. Śniada skóra, kruczoczarne włosy postawione na żel, rasowe rysy, piękne długie palce. Są szczupli, przystojni, rozbawieni rozmową.
Cały tekst Krzysztof Logana Tomaszewskiego do przeczytania na łamach tygodnika "wSieci".