Kanonizacja Jana XXIII i Jana Pawła II to wielkie święto Kościoła otwartego
Pomysł „Gazety Wyborczej” aby kanonizację Jana Pawła II uczcić czołówką autorstwa księdza Wojciecha Lemańskiego (w rzeczywistości fragmentemksiążki wydawanej dla niego przez Agorę) to krok dalej w stosunku do dotychczasowego proponowanego przez tą gazetę forsownego marszu.
Mamy od wielu miesięcy do czynienia z operacją „Franciszek” – polski ksiądz podważający i co gorsza wyśmiewający nauczanie Kościoła w takich kwestiach jak bioetyka, jest przedstawiany jako sojusznik, ba ulubieniec obecnego papieża. Choć nie ma na to nawet poszlak. Teraz ksiądz Lemański ma nam się kojarzyć również z Janem Pawłem II. Z jednej strony to on go „autoryzuje”. Z drugiej strony czytamy, że Jan Paweł II ponoć czekał na takich duchownych jak były proboszcz z Jasienicy.
Absurd nie zna granic – wystarczy się wczytać w nauczanie polskiego papieża i przypomnieć sobie, jakie miał stanowisko w sprawie kościelnej dyscypliny. Chodzi o jedno: obu papieży używa się jako .drągi, którymi okłada się po głowach obecnych polskich hierarchów. Choć przecież, jak przypomniał w TVN zresztą krytycznie, Paweł Śpiewak, obecny polski Kościół jest zbudowany w dużej mierze właśnie przez Jana Pawła II.
To wrażenie: Lemański i za jego plecami dwaj papieże, osiąga się za pomocą przeinaczeń, słownych łamańców i oczywistych fałszerstw. Zresztą to używanie ma też swoje granice. Nie raz i nie dwa „Gazeta Wyborcza” wpisywała się w bardzo prymitywne akcjepodgryzania Jana Pawła II – że przypomnę promowanie „rozważań” Tomasza Piątka, których trudno było nie zaliczyć do wykwitów antyklerylizmu tramwajowego. Nawet Franciszek nie jest bezpieczny. Gdy trzeba wybierać między nim a Ewą Wójciak, która naurągała obecnemu papieżowi najwulgarniejszymi słowami, Czerska nie ma wątpliwości, że trzeba kibicować aktywistce Ruchu Palikota.
Ta wrzawa, ten napór, wywołuje w wielu katolikach odruch fortyfikowania się, chronienia na ostatnich szańcach. Doskonale tę pokusę rozumiem, ale pamiętajmy o jednym. Dzisiaj kanonizowano dwóch papieży, którzy popchnęli Kościół na nowe tory. Którzy go otworzyli.
Jeśli dziś niektórzy konserwatyści obawiają się skutków rozmaitych zmian proponowanych przez Franciszka, to przypomnę, że postępuje on tylko drogą wytyczoną przez poprzedników. To Jan XXIII zaczął, a Jan Paweł II niesłychanie posunął do przodu choćby proces odzierania Kościoła z atrybutów fałszywej monarszej pozy (ten pierwszy mówił o „imperialnym pyle”) zastępując ją zupełnie nowym typem charyzmy. A to przecież drobna i tylko symboliczna część tego, co zaszło w Kościele ostatnich dziesięcioleci. Dziś nie czujemy już wagi takich zmian jak decyzja aby odprawiać mszę w językach narodowych czy aby odwrócić księdza odprawiającego tę mszę twarzą do wiernych. A była to wielka rewolucja komunikacyjna.
Świętymi zostali dziś człowiek, który rozpoczął wielkie dzieło Soboru Watykańskiego II i człowiek, który odegrał w tym dziele znaczącą rolę i w pewnym sensie je dokończył. Który przywiązanie do tego dzieła manifestował wszystkim, począwszy od wybranych papieskich imion. To na pewno nie są patroni konserwatyzmu bezdusznego, mechanicznego, nie dostrzegającego zza instytucji ceremonii człowieka.
Śmieszy mnie kiedy dzisiaj media dalekie od Kościoła żądają od niego nieustannie zmian, reformowania się, biegu, sobie, środowiskom przez siebie reprezentowanym takich celów bynajmniej nie podsuwając. Dla takich pism jak „Polityka” czy „Gazeta Wyborcza” polska transformacja to proces w dużej mierze skończony i bez mała idealny. Mamy podobno wspaniałe państwo, wspaniałe reguły gry. Księżom, biskupom, samemu papieżowi gra się za to nieustannie nad uchem pobudkę. Mają zdążyć. Mają zaspokajać żądzę zmiany formułowaną podobno przez świat. A przecież Kościół to instytucja, która przez ostatnie 50 lat zmieniała się jak nikt inny.
To niesprawiedliwa wrzawa, powiem więcej to wrzawa niemądra. Ale to nie znaczy, że Kościół nie ma prawa się zmieniać i że nie będzie się zmieniać. I że nie może się zmieniać w jakikolwiek sposób jego nauczanie. Kto powiedział, że zmiany czasów JanaXXIII i Jana Pawła II były uprawnione, a jakiekolwiek następne już nie? Sens pojęcia „Kościół otwarty” trwa i trwać będzie, bo Kościół jest otwarty z samej natury, nawet jeśli otwarciem nie grzeszą niektórzy jego słudzy.
Przecież wiele elementów tego nauczania, łącznie z takimi aksjomatami jak celibat księży, było produktem konkretnych warunków historycznych. Można ich zawsze bronić, ale nie używając języka mechanicznej obrony każdej tradycji. Dlatego ja się dziś na przykład nie oburzam, gdy z otoczenia Franciszka padają nieśmiałe sugestie aby się zastanowić nad problemem nieudzielania komunii świętej rozwodnikom wstępującym w następne związki. Przecież nie chodzi o kościelną legalizację rozwodu jako takiego. Mówi się o komunii dla tych, którzy zostali porzuceni. Kościół postawiłby w ten sposób sam sobie pytanie, czy wymagania etyczne nie są stosowane zbyt mechaniczne. Ale same te wymagania nie zostałyby absolutnie zanegowane.
Co nie znaczy, że nie widzę problemu. Problem tkwi w tym, że bardzo wiele środowisk, z promotorami jasienickiego kapłana na czele, chce aby Kościół przyjął te zmiany na rozkaz. Żeby zaczął mówić językiem współczesnego świata jak najśpieszniej i bez zastrzeżeń. Tracąc raczej niż zyskując wiarygodność i nie ratując się bynajmniej przed kolejnymi żądaniami tych, którzy chcieliby, jak trafnie to ujął kiedyś profesor Ryszard Legutko, cały świat wyglądał jak jedna wielka redakcja z Czerskiej. Przy czym pod nazwę „Czerska” proszę sobie podstawić sto innych polskich i niepolskich redakcji, instytucji, stowarzyszeń czy partii.
Kościół ma poczucie, że dzisiaj każde ustępstwo wobec ducha nowoczesności będzie odbierane jak kapitulacja. Nie jak świadectwo jego mądrości, a świadectwo jego nieżyciowości i zacofania. To kwadratura koła. Przyznam szczerze, że sam nie mam tu żadnych prostych i łatwych rad w zanadrzu. Postawa odmowy negocjacji z duchowymi terrorystami wydaje mi się naturalna, ale też boję się, że przy okazji wylewa się z kąpielą nie jedno dziecko. Papież Franciszek budzący dziś zniecierpliwienie wielu tradycjonalistów stoi przed wyzwaniem ponad siły człowieka. Ale też dysponuje nienajgorszym instrumentarium. Kościół nie jest, bo być nie może instytucją spójną, ale to w gruncie rzeczy jego zaleta. W każdym razie bardziej zaleta niż wada. Zwłaszcza zmiany Soboru Watykańskiego II uczyniły z niego mieszaninę elementów demokracji i silnej nieomal monarszej władzy. Oba są przydatne w rozmaitych okolicznościach, choć nad każdym przypadkiem można dyskutować oddzielnie.
To instrumentarium dali obecnemu papieżowi jego poprzednicy: między innymi JanXXIII i Jan Paweł II. Na dokładkę wyposażyli go też w inną potężną tradycję: osobistego autorytetu opartego na ciepłej, osobistej, nieomal intymnej więzi ze światem. Kiedy się oglądało te setki tysięcy pielgrzymów w Rzymie, można było na wszelkie sposoby przypominać sobie o kryzysie, o kłopotach Kościoła Katolickiego. Ale też można było powtarzać pytanie: kto inny ma w sobie tyle żywotności? Kto równie skutecznie łączy ludzi na świecie? Wskażcie mi taką instytucję, z wszystkimi jej wadami i słabościami.
Piotr Zaremba