Spot za 7 mln zł na 10-lecie Polski w Unii Europejskiej wcale nie był tym, co najgorsze, choć zmarnowano masę pieniędzy na potwierdzenie trywialnego faktu. To tak, jakby wydawać miliony złotych na przypomnienie, że w Polsce obowiązuje ruch prawostronny albo system metryczny. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. I nadeszło. W postaci oficjalnych obchodów dziesięciolecia, co nastąpiło 30 kwietnia i 1 maja 2014 r.
Tysiące urzędników polskich oraz europejskich i setki posłów oraz eurodeputowanych uznało za konieczne ogłosić Polakom stek tak żenujących komunałów i bzdur, że trudno było wyjść ze zdumienia. Oczywiście to bardzo dobrze, że Polska jest w Unii, ale sposób celebrowania okrągłej rocznicy naszego członkostwa był po prostu żenujący. Było to tak infantylne, jak zachwyt Pepika Skocz No, wioskowego głupka z „Przygód dobrego Wojaka Szwejka” nad tym, że szef miejscowych żandarmów zaszczycił go rozmową (tylko po to, by fikcyjnie wpisać Pepika na listę donosicieli i wyłudzić pieniądze z funduszu na agentów). Urzędnicy UE i europosłowie, czyli ludzie suto opłacani z brukselskich funduszy, ale także ci dostający pensje w Warszawie godzinami przekonywali, jak to dobrze, że Polska znalazła się w Unii, bo to dobrze, że z tym członkostwem jest tak dobrze, iż lepiej nie mogłoby być. Że to „cud historii” – jak to pretensjonalnie i kompletnie bez sensu ujęła w tytule swojej rocznicowej agitki Katarzyna Kolenda-Zaleska z TVN 24. Czyli mieliśmy infantylny bełkot na poziomie wspomnianego Pepika. A niby jak miałoby być z naszym członkostwem? Przecież objął nas historyczny proces rozszerzania UE, który odpowiadał samej Unii, kandydatom oraz Stanom Zjednoczonym. Te ostatnie członkiem UE oczywiście nie są, lecz ich zdanie i poparcie miały istotne znaczenie.
Mówienie, jak tytaniczną pracę polscy politycy wykonali, żeby nasz kraj znalazł się w UE, jest zwykła kpiną i idiotyzmem. Przecież w Unii znalazły się wszystkie państwa postkomunistyczne spoza dawnego ZSSR, z wyjątkiem (ze zrozumiałych dla każdego względów) Albanii, Serbii, Bośni i Hercegowiny, Macedonii i Czarnogóry. A nawet znalazły się w niej Litwa, Łotwa i Estonia, przez dziesięciolecia inkorporowane w skład ZSSR. W Polsce musieliby rządzić jacyś kompletni kretyni, żeby nasz kraj nie znalazł się w grupie tych, których przyjęto do UE w 2004 r. Wystarczyło tylko płynąć z prądem i robić to, co inni. Przeceniany jest też sprzeciw części Polaków wobec naszego członkostwa w latach poprzedzających unijne referendum i tuż przed nim. Ci ludzie byli w dużej mierze przekorni wobec oficjalnej prounijnej propagandy, która była łopatologiczna i infantylna. Głośne antyunijne manifestacje i wystąpienia były z kolei albo normalnym folklorem politycznym, albo wynikały ze zrozumiałego pluralizmu opinii. Zresztą Polacy nie różnili się od innych nacji, wśród których podobne zachowania obserwowano nawet w większej skali, a na referenda i tak nie miało to znaczącego wpływu. Warto też pamiętać, że gdy po kilku latach organizowano referenda w sprawie traktatu lizbońskiego, w pierwszym podejściu odrzucili go bardzo prounijni przecież Francuzi i Holendrzy. W Polsce nie toczył się więc żaden straszny bój o wynik referendum, bo to było przesądzone, tylko trwała dość żywa debata, co nie jest przecież w demokracji niczym nadzwyczajnym. To, co nastąpiło po 1 maja 2004 r. było wypełnieniem oczywistych, prawidłowości i zasad obowiązujących w UE przy i po każdej fali rozszerzenia. Czyli kraje najbardziej odstające od średniej dostały (mniej więcej proporcjonalnie) najwięcej środków na cywilizacyjne podciągnięcie się. A ponieważ Polska była w tej grupie najludniejsza, zaczęła dostawać najwięcej w liczbach bezwzględnych, choć już nie na mieszkańca. Środki trafiające do Polski były praktycznie z rozdzielnika i algorytmu, więc wychwalane obecnie po niebiosa negocjacje poszczególnych ekip rządowych dotyczyły małych w istocie sum i przemieszczeń między funduszami. Generalnie podobne środki dostalibyśmy bez jakichkolwiek negocjacji, bo aż do najnowszego przyjętego wieloletniego budżetu (2014-2020) takie obowiązywały zasady.
Również po stronie wydatkowania zaproponowanych Polsce przez Komisję Europejską i zatwierdzonych przez Radę Europejską oraz europarlament sum nie ma przesadnego heroizmu i osiągnięć. Funduszami musieliby się zajmować jacyś kompletni ignoranci i nieroby, żeby nie umieć wpisać się w schematy Brukseli. Przecież te schematy nie wymagają żadnej wyjątkowej kreatywności i wielkich uzdolnień, a tylko dopasowania się do procedur. Trzeba opanować te procedury i sprawozdawczość, żeby Bruksela akceptowała prawie wszystko jak leci. Robienie z tych dość schematycznych działań ósmego cudu świata jest zwykłą dziecinadą.
Przed i podczas obchodów dziesiątej rocznicy naszego członkostwa w UE nie odbyła się natomiast żadna poważna debata o UE oraz polskich pomysłach na jej przyszłość i kształt. Nie doszło nawet do merytorycznego podsumowania tego, co już zrobiliśmy, a co zostało ewidentnie zaniechane. Ani słowem nie wspomniano o kondycji, spójności i solidarności w Unii w kontekście agresji Rosji na Ukrainę. Zamiast tego mieliśmy dziecinne ochy i achy oraz akademie ku czci, które niczym się nie różniły od szkolnych spędów ku czci Lenina i rewolucji bolszewickiej w czasach komuny.
Najlepszym podsumowaniem rocznicowych obchodów okazało się coś, co się przypadkowo zbiegło z nimi w czasie. Otóż dziarsko, pretensjonalnie i dziecinnie proeuropejska posłanka do PE Róża Thun z PO w przeddzień 1 maja 2014 r., ale już na fali celebry zjadła publicznie banana. Motywacja była przeurocza i przeinfantylna. Oto podczas meczu Villareal – Barcelona kibicie rzucili banana w kierunku ciemnoskórego Brazylijczyka Daniego Alvesa. Ten podniósł banana i go zjadł, a po meczu jeszcze podziękował. Zachował się bardzo inteligentnie, robiąc ze stadionowych rasistów, kibiców Villareal, zwykłych idiotów.
Róża Thun i np. Monika Olejnik z Aleksandrem Kwaśniewskim, którzy po tym incydencie demonstracyjnie jedli banany przed kamerami i aparatami fotograficznymi, zachowali się wyjątkowo nieinteligentnie i raczej sobie wystawili marne świadectwo niż rasistom. Gest Alvesa powtórzony w studiu czy na ulicy, poza kontekstem sytuacyjnym, jest czystą bufonadą i dziecinadą. Tym bardziej że przez Różę Thun został wykonany z zachwytem i entuzjazmem, co jest wręcz złośliwą i bardzo nieinteligentną parodią tego, co zrobił Dani Alves. I tym właśnie były obchody 10. rocznicy polskiej obecności w UE – dziecinadą, bufonadą i parodią.
Stanisław Janecki