Kiedy w 1991 roku Ukraina ogłaszała niepodległość, dysponowała wojskiem, które było trzecią potęgą militarną w Europie.
Na jej terytorium stacjonowały cztery armie powietrzne, trzy armie lądowe, dwie armie pancerne, armia rakietowa, armia obrony przeciwlotniczej, Flota Czarnomorska oraz inne jednostki wojskowe. Łącznie siły zbrojne nowo powstałego państwa liczyły 900 tysięcy żołnierzy.
Gdy na początku 2014 roku Rosja zaatakowała wschód Ukrainy, okazało się, że ta ostatnia jest niemal bezbronna. Armia ukraińska nie była zdolna do obrony kraju. Żeby powstrzymać ofensywę wroga, musiano tworzyć od zera nową formację – Gwardię Narodową oraz wysyłać na front oddziały ochotników.
Co się stało? Otóż od 1991 do 2014 roku liczebność armii spadła z 900 tysięcy do 46 tysięcy, z czego tylko 5 tysięcy żołnierzy stacjonowało na wschodzie kraju. Liczba czołgów zmniejszyła się ponad dziesięciokrotnie – w 1991 roku było ich 6500, dziś jest mniej niż 650. Podobny spadek nastąpił, jeżeli chodzi o samoloty bojowe – z 1500 do 130 sztuk. Jeszcze gorzej było z okrętami – z 350 zostało mniej niż 10. Ukraina dobrowolnie pozbyła się też swego głównego atutu militarnego, czyli broni atomowej – wszystkie głowice nuklearne przekazała Rosji, a w zamian otrzymała gwarancje bezpieczeństwa oraz integralności terytorialnej od USA, Wielkiej Brytanii i Federacji Rosyjskiej (taka była treść memorandum budapeszteńskiego z grudnia 1994 roku).
Przez wszystkie te lata systematycznie redukowano nie tylko liczebność armii, lecz także nakłady finansowe na nią. Przestano niemal inwestować w jej rozwój, modernizację i szkolenie. Zniesiono powszechną służbę wojskową. Zakup broni i amunicji przez całe lata zabezpieczał zaledwie 15 proc. zapotrzebowania wojska. W efekcie doszło do niemal całkowitej utraty zdolności bojowej ukraińskiej armii.
Odpowiedzialność ponoszą za to politycy, którzy przez ponad dwie dekady rządzili w Kijowie. Jak tłumaczyli oni swe decyzje? Otóż utrzymywali oni, że po upadku komunizmu czas konfliktów zbrojnych w Europie minął bezpowrotnie. Że żyjemy dziś w epoce “końca historii”, w erze “postpolityki”, gdzie konfrontacje militarne starego typu są nie do pomyślenia. Że Ukrainie nie grozi w związku z tym żadna agresja zewnętrzna. Że zabezpiecza ją system gwarancji międzynarodowych, których sygnatariuszami są USA i Wielka Brytania. Że Moskwie nie będzie się opłacało wywoływać konfliktu zbrojnego z powodów ekonomicznych i obawy przed sankcjami Zachodu.
Skąd my znamy te wszystkie argumenty na rzecz samorozbrojenia?…
Doszło do tego, że nawet po ataku Rosji na Gruzję w 2008 roku ówczesna premier Julia Tymoszenko pytała retorycznie: “A czy ktoś nam w ogóle zagraża?”, wykluczając możliwość agresji na Ukrainę ze strony wschodniego sąsiada. Ludzi uznających, że Moskwa jest zdolna do militarnego ataku, uważano za rusofobów, których zaślepia nienawiść.
Dziś następuje bolesne przebudzenie z tej iluzji. Ukraińcy na własnej skórze przekonują się o prawdziwości słów Napoleona Bonaparte, który mawiał, że jeśli jakiś kraj nie chce utrzymywać własnej armii, to będzie musiał utrzymywać cudzą. Najwyższy czas, byśmy przebudzili się także i my w Polsce…