Beata Szydło jak Józef Beck
Do każdego politycznego problemu można podejść na dwa sposoby. Sposób pierwszy, w Polsce uwielbiany, najczęściej stosowany i dla polityków najprzyjemniejszy, to deklarowanie, jak być powinno, co się powinno stać oraz że gdyby tak właśnie było, to problemu by nie było.
W uzupełnieniu należy też mówić, kto jest winny temu, że nie jest tak, jak lepiej, żeby było. Ten właśnie etap – wskazywanie winnego – jest niezwykle ważny. Właściwie kluczowy.
Sposób drugi, znacznie rzadszy, mniej popularny, wymagający znacznie wyższych kwalifikacji niż tylko sprawne odczytywanie SMS-ów z przekazami dnia, to pragmatyczne poszukiwanie rozwiązania istniejącego problemu. Nie ma tam miejsca na gromkie tromtadracje, wskazywanie winnych ma drugorzędne znaczenie – najważniejsze jest, że istnieje jakiś problem i należy znaleźć jego rozwiązanie dla dobra państwa.
W sprawie Trybunału Konstytucyjnego mieliśmy oczywiście w większości do czynienia ze sposobem pierwszym, z lubością stosowanym przez obie strony konfliktu. W ostatnim czasie PiS, jak się wydawało, uznał, że – oficjalnie wciąż trzymając się sposobu pierwszego – trzeba jednak po cichu zacząć się rozglądać za faktycznym rozwiązaniem problemu, który dla rządzących staje się coraz dotkliwszy, wbrew początkowym kalkulacjom.
Wiadomo, że odpowiednie uzgodnienia poczyniono z Brukselą – i te zostały następnie złamane przez Fransa Timmermansa. Z jakich powodów i kto na to naciskał – możemy się tylko domyślać. Miejmy nadzieję, że kiedyś się tego dowiemy. Wiadomo też, że istniał plan rozwiązania sprawy w Polsce. Jego częścią było spotkanie PiS z częścią opozycji oraz propozycja nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. A jednak w piątek nastąpiło choćby częściowe odejście od tej linii działania na powrót ku wariantowi pierwszemu.
Obie strony sporu zadbały o należyte wzmożenie. PiS zaproponował i doprowadził do przyjęcia uchwały o suwerenności, która – jak to bardzo celnie określił Leszek Miller – jest jedynie „strzelistym aktem politycznym bez praktycznego znaczenia” (co, nawiasem mówiąc, wynika z samego charakteru tej rangi aktu prawnego). Uchwała, której sens sprowadza się do stwierdzenia, że PiS prowadzi słuszną politykę, oraz wyjątkowo ostre jak na Beatę Szydło wystąpienie napędziły obóz wspierający rząd. Niestety, napędziły go w stopniu chwilami groteskowym, czego wyrazem było porównanie przemówienia pani premier z wystąpieniem Józefa Becka z maja 1939 roku, o co pokusił się na Twitterze poseł PiS Dominik Tarczyński. Raz, że sytuacje absolutnie nieporównywalne, dwa – że polityka Becka (opisana celnie w „Polityce Becka” Stanisława Cata-Mackiewicza) może pięknie układała się retorycznie, ale skończyła się wielką klapą cztery miesiące po pamiętnym przemówieniu, które do dziś stanowi punkt odniesienia (pozytywny) dla politycznych romantyków i (negatywny) dla politycznych realistów.
Z drugiej strony totalna opozycja w postaci PO i Nowoczesnej wpadła w tak zastawioną pułapkę, a najpiękniej wyłożyła się na niej posłanka Pomaska, drąc na mównicy projekt rzeczonej uchwały. Gdyby Pomaska dysponowała potencjałem intelektualnym nieco przewyższającym ten, jakim faktycznie dysponuje – a jest to, powiedzmy sobie szczerze, potencjał niespecjalnie imponujący – rozumiałaby, że popełnia wizerunkowe samobójstwo w oczach większości wyborców, a jej zagranie może być zaakceptowane jedynie przez najtwardszy antypisowski rdzeń. No, ale jaka Pomaska jest, każdy widzi. Podobnie jak dla każdego uważnego obserwatora widoczna jest gołym okiem degrengolada Platformy.
Pisałem już wielokrotnie, ale powtórzę to raz jeszcze: spór o TK całkowicie niepotrzebnie drenuje i marnotrawi siły i zasoby, które mogłyby być wykorzystane na inne cele. Co prawda wątpliwe, żeby Komisja Europejska sięgnęła po broń atomową, jaką jest pozbawienie państwa prawa głosu w Radzie Unii Europejskiej. Mamy tu oczywiście do czynienia z klasyczną próbą sił, ale też nie można udawać, że pozostaje to bez żadnego wpływu na sytuację państwa.
Mniej by to było niepokojące, gdyby w perspektywie było jakieś ostateczne rozwiązanie sporu, które zamknęłoby sprawę dla gremiów unijnych (nie będzie nim, wbrew opiniom niektórych, odejście z TK prof. Rzeplińskiego, nie mówiąc już o tym, że przez pozostałe do tego czasu pół roku może się stać jeszcze wiele rzeczy bardzo dla Polski niekorzystnych). Niestety, wbrew sygnałom z ostatnich tygodni na to nie wygląda.
cd na następnej stronie
Tymczasem – jak słusznie zauważył w Radiu Warszawa mój kolega redakcyjny Piotr Zaremba – PiS może samodzielnie zakończyć spór, krystalizując sytuację prawną i przywracając sprawność trybunału. Nie potrzebuje przecież opozycji do uchwalenia nowej ustawy ani podjęcia innych działań. Ba, mógłby na tym tylko zyskać, bo gdyby wytrącił z ręki argumenty gremiom unijnym, Nowoczesna i PO pozostałyby bez wsparcia i na gwałt musiałyby szukać innego punktu zaczepienia. PiS jednak ze swojej władzy nie korzysta. W części jest to może zrozumiałe, bo mamy do czynienia nie tylko ze sporem politycznym, ale także prestiżowym, w który każda ze stron zainwestowała bardzo wiele i trudno się teraz wycofać bez utraty twarzy. Tyle że PiS jest tu na znacznie mocniejszej pozycji. Po pierwsze – ma duży elektorat, gotów przyjąć każde rozwiązanie jako najlepsze i najmądrzejsze. Po drugie – to opozycja, nie rządzący, skupiają się z musu na jednym jedynym temacie. PiS ma szansę pozbawić opozycję punktu zaczepienia, a siebie samego – uciążliwego problemu.
Zamiast tego mamy granie na skrajnościach. To oczywiście nie wyklucza dalszych zakulisowych prac nad zakończeniem konfliktu, ale na pewno je utrudnia. Złym znakiem była absurdalna reakcja na niemądre słowa Billa Clintona o nadciągającej w Polsce i na Węgrzech dyktaturze. Słowa wypowiedziane w określonym kontekście wyborczym przez polityka niepełniącego żadnej funkcji zostały skomentowane w Polsce przez prezydenta, premiera i lidera partii rządzącej.
Sążnisty list wystosowała Reduta Dobrego Imienia, kierowana przez doradcę wicepremiera Glińskiego. Wszystko to zaczyna przypominać w sposób mało przyjemny – wracam do skojarzenia posła Tarczyńskiego – czasy, gdy główną strategią obronną Rzeczpospolitej było powtarzanie jak mantry frazy z piosenki Adama Kowalskiego:
Nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic,
Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz!
Cóż, Niemcy i Sowieci się nie przestraszyli. Dziś moglibyśmy zaśpiewać:
Brukseli walenie w nas już zbrzydło,
Bo z nami jest Beata Szydło!
Albo:
Schowajcie Niemcy łeb swój świński,
Bo wiedzie Jarosław nas Kaczyński!
Obawiam się jednak, że to trochę za mało. I, prawdę mówiąc, zamiast kolejnych uchwał o suwerenności, sejmowych teatrzyków, napinek, pojedynków na miny oczekiwałbym w końcu rozwiązania konkretnego problemu i przejścia dalej. Chyba że politycy PiS pragną, aby ich czteroletnie rządy zapisały się w historii głównie pod hasłem „awantura z prof. Rzeplińskim”. Liczę jednak, że ich ambicje są większe.
Łukasz Warzecha