Archiwum
Wydanie nr 8/2018 (63)
W stulecie niepodległości
10Wehikuł czasu
16Kalendarz AGAD
20Felietony
34Temat miesiąca
22Bitwa miesiąca
35Dusza kontusza
38Zdarzyło się
41Prasport
58Terytorium
62Polityka historyczna
66Władczynie
70Ziemiaństwo
72Pełna kultura
76Pupile historii
86Czym strzelać
87Diabeł nie mógł
88Szlachetne zdrowie
90Tajemnice Archiwum Akt Nowych
92NAC prezentuje
93Ze zbiorów MPW
94Historia okładki
96Opowieści IPN
99Wycieczki – ucieczki w PRL
Jestem na tyle stary, że mogę z młodszymi czytelnikami „wSieci Historii” podzielić się niektórymi (proszę wybaczyć, że wybranymi i ocenzurowanymi) moimi przygodami okołowakacyjnymi z epoki PRL.
Dawno, dawno temu – w moim przypadku od lat 70. XX w. – jeździliśmy na wakacje za pomocą autostopu. Ta forma podróżowania miała znamiona organizacyjne i spontaniczność jednocześnie. Niektórzy zdobywali bowiem specjalne książeczki autostopowicza, w których znajdowały się kupony oddawane kierowcom (głównie wg mojej pamięci zbieraczami byli kierowcy samochodów ciężarowych). Posiadacze książeczek machali nimi, stojąc rankami i wieczorami przy polskich drogach. Ja nigdy nie miałem takiej książeczki, a jednak jeździłem (wraz z przyjaciółmi) po całej Polsce.
W pamięci utrwalił mi się w sposób szczególny mój pierwszy prywatny wypad na Zachód. Było lato 1979 r. W czerwcu był w Polsce papież Jan Paweł II. Ale chciałem więcej i więcej. W lipcu wystąpiłem o paszport, a po jego otrzymaniu ostatecznie pod koniec sierpnia 1979 r. dostałem wizę wjazdową do Włoch, tzw. tranzytową, czyli na pięć dni. I pojechałem. Najpierw pociągiem dojechałem do Wiednia, bo można było wtedy bez wizy znaleźć się w tym państwie – między Wschodem a Zachodem położonym. Mieszkali tam wówczas w Wiedniu moja kuzynka Krysia i jej znajomi. Panowie ciężko pracowali na czarno, a w nocy prowadzili polsko-polskie rozmowy. Nie mogli wracać, bo mieli ciągle za mało pieniędzy, a nie mieli ich więcej, bo ciągle prowadzili polsko-polskie rozmowy, mocno zakrapiane. Opuściłem ich. Najlepiej było łapać okazję na stacjach benzynowych. Miałem plecak z dużym namiotem i polską flagę. Najpierw dojechałem do Klagenfurtu. Potem zatrzymał się młody Włoch, który przyjechał do Austrii tylko po to, by tu wziąć benzynę – bo tańsza. Wracał do domu, tuż za granicą austriacko-włoską; dzięki temu na granicy nikt nas nie zatrzymał, a zatem moje pięć dni nigdy się nie zaczęły! Kolejne etapy podróży miały ten sam scenariusz. Flaga polska, zatrzymuje się samochód, a ja jadę do papieża Polaka. Wsiadaj!
Po kilku dniach spędzonych w Wenecji ruszyłem dalej. Był wtorek. Tak dojechałem do Rovigo, małego miasta położonego między Padwą a Bolonią. Była godz. 20–21. Zatrzymał się samochód, w środku korpulentny, łysawy kierowca i grupka wesołych dzieci upaćkanych pizzą. – Wspaniałe dzieci – mówię. – A nie, to nie moje; jestem proboszczem w pobliskiej parafii, nic wielkiego. Kościółek z XII w. – odparł. A ja swoje, że Polak, że papież, że jadę do Rzymu, na środową audiencję. – A to pan nie zdąży! – powiedział. Pożegnał się z dziećmi, które trafiły do rodziców, i pojechaliśmy do niego, do parafii. – Idź pan spać, a ja pana obudzę! – obiecał. Zostałem obudzony bodaj o 3.00 nad ranem. – Mam dla pana bilet, zawiozę pana na stację i zdąży pan do Rzymu. Pociąg przyjeżdża do Rzymu o 8.00 – wyjaśnił. Jakże byłem szczęśliwy, że jestem Polakiem!
W środę rano dojechałem zatem do Wiecznego Miasta i trafiłem bez trudu do Corda Cordi. Pierwszą osobą, którą poznałem, był ks. Kazimierz Przydatek, jezuita, wspaniała postać polskiego Kościoła. Znamy się do dziś, choć już dawno go nie widziałem. Mam nadzieję, że żyje i czuje się dobrze. Wtedy w 1979 r. papież mianował go opiekunem polskich pielgrzymów. Mieliśmy nie lada przywilej, chyba dedykowany jedynie młodym. Otóż w Prima Porta na obrzeżach Rzymu znajdowało się pole namiotowe, a Polacy mogli tam rozbić się za połowę ceny. Resztę płacił Watykan. Po audiencji środowej, podczas której stałem w wielkim tłumie na placu przed bazyliką św. Piotra, pojechałem zatem, by rozbić namiot i odpocząć. A gdzie tam! Natychmiast zjawił się ks. Kazimierz Przydatek z pytaniem: – Panie Janie, jest pan sam, a ma pan taki duży namiot. Ja mam tutaj pielgrzymkę z Warszawy, nocują w autobusie. Jest im niewygodnie. Czy dwóch–trzech chłopaków może pan przyjąć do siebie?.
I tak noc spędziłem z kolegami z Warszawy. Byli to studenci z SGGW, należeli do chóru, który śpiewał papieżowi podczas środowej audiencji. Byli wzruszeni, wspominali. Papież z nimi rozmawiał.
A jak wróciłem do Polski? Oczywiście autostopem. Z Polakami z Lublina, których poznałem na Prima Porta.
Jan Żaryn
„Mamo, bardzo boli. Pa!”
Weterani Zgrupowania Armii Krajowej „Radosław” wykonali po 1945 r. ogromną pracę, dokumentując swe wojenne dzieje. W jednej z jednostek archiwalnych zdeponowanych w Archiwum Akt Nowych znajduje się dokument szczególny, który zasługuje na specjalną uwagę. Jest to oryginalny dziennik anonimowej sanitariuszki napisany w trakcie powstania warszawskiego, który ostatecznie trafił do akt Batalionu „Miotła” – pisze w najnowszym tygodniku „wSieci Historii” Przemysław Benken.
Lager in Konstantynow
Przez obóz koncentracyjny w Konstantynowie Łódzkim w latach 1940-1945 przeszło blisko 42 tys. osób. Niekiedy jednocześnie przebywało tam 5 tys. uwięzionych. Liczba ofiar idzie w tysiące, ale do dzisiaj zidentyfikowano jedynie 700 – pisze Anna Jagodzińska w najnowszym numerze tygodnika „wSieci Historii”.
Wąskotorówką do letniska dla bogaczy
Choć określany mianem letniska, Konstancin od początku był raczej ekskluzywną sypialnią warszawskich bogaczy i dysponował infrastrukturą, o jakiej pomarzyć mogła niejedna stołeczna ulica. Szybko doprowadzono tam kable telefoniczne. Panowie, korzystający z kortów tenisowych i boisk do krykieta, musieli bowiem trzymać rękę na pulsie swoich interesów – pisze w najnowszym numerze miesięcznika „wSieci Historii” Piotr Otrębski.
Spumoni
Zapamiętaną z chłopięcych lat opowieść o dziwnych lodach udało mi się zweryfikować dopiero po półwieczu – pisze Waldemar Żyszkiewicz w najnowszym numerze tygodnika „wSieci Historii”.
Obywatel Ziemski Józef Brandt Herbu Przysługa
W 1915 roku, ewakuowany przez władze carskie ze swojego dworu w Orońsku, zmarł w Radomiu wybitny polski malarz Józef Brandt – jego życie i twórczość opisuje w najnowszym wydaniu tygodnika „wSieci Historii” Jarosław Kossakowski.