Fałszywe oskarżenie
Na życzenie czytelników prezentujemy obszerne fragmenty artykułu Marzeny Nykiel "Fałszywe oskarżenie".
Wszystko wskazuje na to, że przypadek najczęściej przywoływany w mediach, jako dowód szalejącej w Kościele pedofilii, był sfingowany. Czyżby dlatego dowody niewinności księdza zginęły w prokuraturze, a obronę prawną piętnastolatki z pomorskiej wsi przejął mąż Joanny Senyszyn?
Cała sprawa wygląda jak scenariusz dobrego, sensacyjnego kina. Nastolatka oskarża księdza o upicie i molestowanie. Nie ma świadków, nie ma dowodów, są poszlaki. Starszy od niej o 30 lat proboszcz, znający dziewczynę od przedszkola, wszystkiemu zaprzecza. W jego obronie staje ponad dwa tysiące parafian, których podpisy widnieją pod listem do arcybiskupa. W wersję piętnastolatki wierzą pojedyncze osoby. Mimo to, sąd wydaje wyrok skazujący, biskup usuwa księdza z parafii, a media nazywają go pedofilem. Duchowny nie daje jednak za wygraną. Zdobywa dowody swojej niewinności i przekazuje je prokuraturze. Ma nagrania, na których dziewczyna przyznaje, że sprawa była ukartowana. Prokuratura gubi dowody i umarza sprawę.
Przerwana misja
Ks. Mirosław Bużan był proboszczem parafii św. Jadwigi w Bojanie k. Gdyni od początku jej istnienia. W 1997 r. odkupił od brata działkę z budynkiem w surowym stanie. Folia zamiast okien, siennik rozłożony na betonie - tak wyglądała pierwsza plebania. Choć potrzeby budowlane były duże, szkolne pensje przeznaczał na posiłki dla uboższych dzieci, a latem organizował kolonie w założonym przez siebie ośrodku. Jego zapał promieniował na mieszkańców. W 3 lata postawili na wzgórzu piękny kościół, przy którym ksiądz wybudował przedszkole, sprowadził kucyki i stworzył mały zwierzyniec. Ze starannością dbał też o wnętrze świątyni. Z Dortmundu ściągnął organy, gdy dowiedział się że można je zdobyć za półdarmo. Dziś konkurują z oliwskimi. W tysięcznej parafii kwitło życie wspólnotowe, ministranci, chór, oaza, koła biblijne. Przyjeżdżali rekolekcjoniści, misjonarze i wierni z Trójmiasta. - Od zera budowaliśmy parafię i materialną i duchową. To było niezwykłe doświadczenie. Wszystko to zostało nam z dnia na dzień zabrane - mówi jedna z parafianek.
Rekonstrukcja zdarzeń
5 grudnia 2009 - dzień, który wywrócił bojanowski świat do góry nogami. Piętnastoletnia Aleksandra M, którą ks. Bużan przygotowywał do bierzmowania, zadzwoniła z prośbą o rozmowę. Już miesiąc wcześniej mówiła księdzu, że myśli o samobójstwie i ma trudną relację z matką. Wiedzieli o tym jej nauczyciele i rówieśnicy. Już jako 13-latka piła i paliła. Często przesiadywała ze starszymi chłopakami na terenie budującej się szkoły, gdzie spotykało się "szemrane towarzystwo". 5 grudnia zadzwoniła z prośbą o natychmiastowe spotkanie. - "Ja się zabiję jak mnie ksiądz nie przyjmie" - powiedziała. Słyszałem, że jakoś dziwnie bełkocze. Próbowałem jej wytłumaczyć, że idę właśnie na imieniny, potem na wesele. Zaczęła płakać, mówiła że jest z koleżanką na cmentarzu, że sobie coś zrobi. Nie mogłem odmówić - opowiada ksiądz. - Pierwszą moją reakcją było pytanie: jak ty wyglądasz? Co ty piłaś? - wspomina. Ponieważ w kancelarii wikary przygotowywał spotkanie z młodzieżą, zabrał ją do mieszkania. Rozmowa trwała ok. pół godziny. Powtórzyła to samo, co przed miesiącem. Przy wyjściu, już przy salce, gdzie trwało spotkanie młodzieży, powiedział że to jest miejsce na dobre spędzenie wieczoru, nie budowa szkoły. Zastrzegł, że w ciągu 10 min. zadzwoni, by sprawdzić czy dotarła do domu. - Objąłem ją, tak jak zwykle każdego, i powiedziałem: "Będzie dobrze, bądź silna. Trzymaj się, babo". I poszła - opowiada. Bał się o jej stan. Gdy zadzwonił, telefon był wyłączony. Zadzwonił więc do ojca, z pytaniem czy jest w domu. - Gdy się okazało, że nie wróciła, powiedziałem, żeby poszedł po córkę na budowę szkoły, bo jest wstawiona i będzie jakaś tragedia. Niedługo potem, gdy byłem już na imieninach, oddzwonił z informacją, że Ola wróciła, ale jest pijana i twierdzi, że piła na plebanii. Zaprzeczyłem. Po imieninach razem z wikariuszem pojechaliśmy na wesele. Wróciliśmy ok. 1:30, zacząłem myśleć o całej sprawie, o tych zarzutach. Nie mieściło mi się to w głowie. Nie patrząc na zegarek, wysłałem SMS o treści: "naskarżyłaś na mnie". Napisałem jak do dziecka, bo tak ją traktowałem. Chodziło mi o takie szkolne skarżenie na kogoś. Nie spodziewałem się, że to zaważy na całej sprawie - przyznaje.
Ślepy wyrok
SMS rzeczywiście okazał się gwoździem do trumny. Sędzia Grzegorz Kachel zinterpretował go jako przyznanie się do winy. Zdaniem sądu dziewczyna przyszła na plebanię na zaproszenia księdza, który podał jej wódkę i drinki, po czym doprowadził do "innej czynności seksualnej", "polegającej na całowaniu w usta, szyję, ucho oraz masowaniu ręką po plecach", przy jednoczesnym przytrzymywaniu jej siłą. Nie podlegające żadnej wiarygodnej weryfikacji zeznania dziewczyny, stały się jedynym wyznacznikiem przyjętej wersji zdarzeń. Nie pomogły relacje świadków księdza. Bez znaczenia okazała się dla sądu informacja o frywolnym prowadzeniu się dziewczyny i o jej skłonności do konfabulacji. Sąd nie uwzględnił też powtarzającej się w zeznaniach informacji, o pogróżkach, które ksiądz otrzymywał od lat.
7 czerwca 2011 Sąd Rejonowy w Wejherowie uznał księdza winnym molestowania seksualnego i rozpijania nieletniej, skazując go na rok i cztery miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata oraz na 2 tys. zł grzywny i pokrycie kosztów sądowych - łącznie ok. 5 tys. zł. Otrzymał też dwuletni zakaz pracy związanej z wychowywaniem, opieką i katechizacją dzieci. Nie pomogła apelacja. Mimo wykazanej przez obronę błędnej oceny dowodów i wskazania błędów w ustaleniach faktycznych, Sąd Okręgowy w Gdańsku podtrzymał wyrok pierwszej instancji 12 grudnia 2011 r. Klamka zapadła. Proboszcz musiał opuścić parafię i zawiesić działania duszpasterskie.
Drugie dno
Większość mieszkańców Bojana od początku twierdziła, że za sprawą stoi Kazimierz T., były ORMO-wiec, dziś biznesmen zajmujący się od lat dużymi zleceniami energetycznymi. Zasłynął jako najlepiej zarabiający radny w powiecie wejherowskim. Lokalne media donosiły, że w roku 2009, czyli w roku oskarżenia księdza, Kazimierz T. zarobił 2,4 mln zł. Z karierą polityczną musiał się rozstać po tym, jak pobił sąsiada. Dorobił się podobno na skupowaniu ziemi za bezcen i stawianiu transformatorów energetycznych pod Trójmiastem. Pieniądz się kręcił. Lubił się nim chwalić, podobnie jak znajomościami. Zawsze powtarzał, że nie ma sprawy, której nie potrafiłby załatwić. Jego największą ambicją było pozbycie się z Bojana ks. Bużana. - Pan T. wiele razy mówił, że trzeba skończyć z tym czarnym. "Gówniarz z Łebna nie będzie nami rządził" odgrażał się - mówi Elżbieta Halman. Inny mieszkaniec Bojana twierdzi, że Kazimierz T. wściekł się na dobre, gdy ksiądz odmówił mu wyborczego wsparcia. Wybory przegrał. Rozczarowanie połączone z zazdrością o szacunek mieszkańców wsi musiały być spore, bo okolica została zasypana anonimowymi, wulgarnymi paszkwilami obrażającymi proboszcza. Rozsyłano je do księży i do okolicznych przedsiębiorstw. Pisano też skargi do kurii. - Wiedzieliśmy, że to zemsta Kazimierza T. Od początku chodził i się chwalił, że "wypie...ł czarnego z parafii" - mówi Barbara Dziecielska. Inna mieszkanka Bojana, zapytana o cel pana T, odpowiada: "Zniszczyć księdza. Powiedział, że wydał milion, może wydać drugi, żeby ksiądz tu nie wrócił".
Dowody spisku
Uboga, wielodzietna rodzina państwa M. nagle się wzbogaciła. Rodzice Oli zmienili samochód, wyremontowali dom, podobno były też wczasy. Nagłą poprawę sytuacji materialnej tłumaczyli zaciągnięciem kredytu na 40 tys. zł. Kto udzieliłby kredytu wielodzietnej rodzinie, utrzymywanej przez kierowcę śmieciarki? Państwa M. widziano też nazajutrz po rzekomym zajściu na plebanii, w domu Kazimierza T. Sprawa piętnastolatki ujawniła coś jeszcze. Okazało się, że pan T. nie pierwszy raz próbował kupić pomoc w skompromitowaniu księdza. Dwa lata wcześniej, namawiał inną wielodzietną rodzinę do wytoczenia ks. Bużanowi sprawy o pobicie ich syna. Gimnazjalista podczas pobytu na koloniach parafialnych wdał się w zatarg z uczestnikami innej grupy. Sytuacja była na tyle groźna, że wychowawczynie zadzwoniły po księdza. Przyjechał na miejsce i odbył męską rozmowę z chłopakiem, ale do rękoczynu nie doszło. Chłopak został za karę odesłany z kolonii. Gdy dowiedział się o tym duet byłych mundurowych, nie ustępował, dopóki matka chłopca nie zgłosiła sprawy na policję. Kazimierz T. chciał ciągnąć sprawę dalej. - Zaczepił mnie na drodze, mówił że da mi pieniądze na dobrego adwokata, bo to się będzie ciągnęło. Gdy odmówiłam, powiedział, że nam da jeszcze na remont mieszkania i samochód - wspomina. Pieniędzy nie przyjęła. Sprawa została zamknięta.
Taśmy niewinności
Żaden z powyższych wątków nie zainteresował sądu. Wyrok zapadł głównie na podstawie pomówienia nastolatki. - Nie zrobiłem tej dziewczynie żadnej krzywdy, przeciwnie, chciałem jej pomóc. Nie spodziewałem się, że może za tym stać jakaś intryga - mówi ksiądz. - Brzydzę się pedofilią, uważam że każdy kto się jej dopuścił, powinien ponieść ciężką karę. Ale śledztwo musi być prowadzone rzetelnie - dodaje.
Postanowił dowieść swojej niewinności w inny sposób. Poprosił siostrzeńca, którego znajomy spotykał się z siostrą dziewczyny, żeby poznał się bliżej z Aleksandrą i nagrał rozmowę, w której zapyta ją o całą sprawę. - O tym, że to wszystko zostało uknute wiedziałem od kolegów jeszcze przed zapadnięciem wyroku. Chciałem pomóc wujkowi - mówi nam Sebastian. Nie spodziewał się, że dziewczyna przyzna się do wszystkiego tak jednoznacznie.
S To prawda, ze całowałaś się z tym księdzem? (...)
AM No, co ty zwariowałeś? Myślisz, że mogło być coś miedzy mną, a księdzem? W życiu, chłopie.
S No, to czemu ludzie tak gadają?
AM No, była taka sytuacja wymyślona. Ale tak naprawdę nic, między nami nie było. I się trochę, zrobiła sprawa, ale nie rozmawiajmy na ten temat, bo nie ma o czym nawet. (...)
S K..., jak nie ma o czym gadać? Jak sprawa została tak nagłośniona, to kiedy masz zamiar mi o tym powiedzieć naprawdę? (...)
AM To wszystko, no to była pewnego rodzaju gra, kumasz? (...) Chodziło o jakieś pieniądze. Naprawdę, nie mogę ci nic więcej powiedzieć, bo znamy się za krótko. Jeżeli ci na mnie zależy, to musisz mi zaufać. Nie okłamuje cię – nic miedzy mną, a tym księdzem nie było. Kumasz?
- Gdy słuchałem tego nagrania byłem bliski zawału serca. Nie sądziłem, że przyzna się do wszystkiego tak wprost - wspomina ks. Mirosław. Obawiając się, że jedna rozmowa może nie wystarczyć, poprosił siostrzeńca o kolejne nagrania. Kupił drugi dyktafon, by nie było podejrzenia manipulacji materiałami. Sebastian zarejestrował trzy nagrania z Aleksandrą, każdy na innym dyktafonie. Podczas drugiej rozmowy przyznała, że jej zeznania składane w prokuraturze i sądzie były przez kogoś układane.
Ja mówiłam na tych przesłuchaniach tak, jak mi kazali. Do czasu wyroku nie zastanawiałam się, że przeze mnie to sie tak poważnie skończy. Nie chcę wiedzieć… Seba, nie wiedziałam, że w ogóle zrobię komuś życiową krzywdę. A w ogóle ksiądz i tak by bez kitu, on nigdy by nie zrobił mi nic złego! Kumasz?".
Mimo, że treść tego nagrania była już wystarczająco mocna, Sebastian zarejestrował jeszcze jedną rozmowę.
S Mówiłaś, że ktoś tak tobie kazał mówić – możesz mi powiedzieć co to za osoby? (...)
AM No przecież ci mówiłam, że ten T... i moi rodzicie… Nie wiem co cię męczy ta sprawa i czemu tak wypytujesz.
S Bo chciałem wiedzieć przecież jak najwięcej o osobie, z którą się spotykam, nie? (...) I co? Ten T... taką świnią się okazał, k... i zaplanował całe przedstawienie?
AM Nie wiem czy on sam, czy ktoś jeszcze tam był, ale on na pewno był.
Ks. Bużan zlecił przygotowanie ekspertyzy fonoskopijnej biegłemu sądowemu z Łodzi, Bogdanowi Rozborskiemu. Ten uznał, że nagrania są oryginalne i autentyczne. Wykluczył też możliwość jakiejkolwiek manipulacji. Ksiądz złożył do prokuratury zawiadomienie o fałszywym oskarżeniu go o przestępstwo, którego nie popełnił, a za które został skazany prawomocnym wyrokiem. Dołączył też wszystkie cztery dyktafony wraz ze stenogramem. - Pani prokurator mnie zapytała czy oprócz tej opinii i dyktafonów mam coś jeszcze. Odpowiedziałem, że mam wszystkie kopie za potwierdzeniem oryginału, ponieważ "różnie to bywa, nawet prokuraturze" - mówi. Nie spodziewał się wtedy, że wypowiada prorocze słowa.
Losy księdza w rękach SB-ka
Od początku nie robiono księdzu nadziei, że sprawa ma szanse powodzenia. Prokurator Aleksandra Badtke stwierdziła poza protokołem, że nie słyszała jeszcze, by jakiś ksiądz zdołał się wybronić. Już na wstępie odmówiła przyjęcia ekspertyzy Bogdana Rozborskiego. Powołała własnego eksperta - Jerzego Doleckiego, emeryta zrzeszonego w spółce z o.o. o szumnej nazwie Polskie Towarzystwo Kryminalistyczne Centrum Badawczo Szkoleniowe. Nie miało znaczenia, że Dolecki nie figuruje na liście biegłych sądowych, nie ma wystarczających kompetencji badawczych i jest byłym SB-kiem. Funkcjonariuszem SB, zatrudnionym w IV Wydziale, zajmującym się "ujawnianiem łączności tajnopisowej", został 15 grudnia 1981, dwa dni po wybuchu stanu wojennego.
Dolecki stwierdził, że dostarczone na czterech dyktafonach nagrania są kopiami. Uznał też, że "nie jest możliwe potwierdzenie autentyczności nagrań" i nie zostały na nich utrwalone wypowiedzi Aleksandry M. Z materiałów procesowych wiemy, że nie potrafił w żaden sposób obronić tych tez. Opinia w sposób kategoryczny zdyskredytowała wartość dowodową nagrań, choć zeznania eksperta były miałkie i niespójne. Równie kuriozalnie przedstawia się sprawa identyfikacji głosu zarejestrowanego na taśmach. Dolecki oparł swoje badanie na jednym, prymitywnym parametrze, popełniając podstawowe błędy metodologiczne. - Ekspertyza Jerzego Doleckiego to tekst dyletanta. Niespójny, miejscami wewnętrznie sprzeczny. Widziałem w życiu bardzo wiele ekspertyz, ale nigdy nie widziałem tak słabej - mówi Rozborski. Przedstawił prokuraturze miażdżącą analizę krytyczną opinii Doleckiego. Potwierdził, że "wypowiedzi dziewczyny oznaczone w stenogramach symbolem AM, są wypowiedziami Aleksandry M." Co ciekawe, przekonanie takie wyraziła poza protokołem sama prokurator Badtke. Dlaczego więc nie zarządziła konfrontacji ekspertów? Dlaczego odmówiła powołania trzeciego? Obrońca dziewczyny, Bolesław Senyszyn, prywatnie mąż walczącej z Kościołem europosłanki SLD, stwierdza, że nie widzi podstaw do powoływania jeszcze jednego biegłego tylko dlatego, że komuś nie podoba się konkluzja opinii.
Zbieranie haków
Jak się okazuje, przyjęcie "dyletanckiej" ekspertyzy Doleckiego było jedyną szansą umorzenia śledztwa i przestawienia postępowania w tryb całkowitej odporności na fakty. Dolecki spisał z dyktafonów daty nagrań, które mogły być ustawione w sposób dowolny i nierzeczywisty. Bez żadnej weryfikacji uznał je za daty rzeczywistych nagrań. Właśnie to było kardynalnym błędem, z którego skorzystała prokuratura. Przyjmując datowanie Doleckiego, sprawdziła połączenia i logowania BTC telefonów Sebastiana i Aleksandry, stwierdzając że nie było w tym czasie żadnej kontaktu.
Innym argumentem miał być fakt, że Sebastian w toku postępowania zaprzeczył jakoby znał Aleksandrę M. i nie potrafił jej wskazać na rozpoznaniu. Jak było naprawdę? W toku postępowania chłopak trafił do więzienia za wyłudzenie. Nie wysłał przesyłki, którą ktoś zamówił u niego przez internet. Przyznaje, że na rozpoznaniu nie wskazał dziewczyny, ponieważ był oszołomiony środkami, które mu podano oraz warunkami, w jakich transportowano go na komisariat. - Nogi i ręce miałem skute kajdankami. Pytałem funkcjonariusza, dlaczego wiozą mnie w taki sposób. Tłumaczył, że to ze względu na to, jak wysoki wyrok mi grozi - mówi. Potwierdza to także w oświadczeniu, które skierowane już zostało na drogę prawną. "Rozpoznanie miało odbyć się za lustrem weneckim, a ja zostałem wprowadzony do małego pokoju, gdzie były dwie grupy dziewczyn po pięć w grupie. Cała ta sytuacja i okoliczności spowodowały we mnie szok i ogromny stres" - tłumaczy. Jeszcze bardziej bulwersująca jest sprawa jego zeznań w prokuraturze. Przyznaje, że nie czytał protokołu przed podpisaniem. "Byłem przesłuchiwany ponad 4 godz. Powstało kilkanaście stron zeznań. Byłem zestresowany, zmęczony, podpisywałem jak leci bez czytania". Dopiero niedawno, gdy przysłano mu zeznania do więzienia, przeczytał je na spokojnie. "Są tam rzeczy, których nie mówiłem, np. to, że nie spotykałem się z Olą. Nie wiem skąd pani prokurator to wzięła - wyjaśnia. Mimo, że prokuratura nie znalazła dziewczyny, której głos miałby zostać nagrany na taśmach, Sebastian został oskarżony o tworzenie fałszywych dowodów.
Ślepy zaułek
Zdaniem Bogdana Rozborskiego, ekspertyza Jerzego Doleckiego powinna zostać odrzucona w całości. Prokuratura przyjęła ją jednak za podstawę postępowania. Ekspert-samozwaniec okazał się dla niej bardziej wiarygodny, niż zaprzysiężony i zobowiązany ślubowaniem biegły sądowy. - Nie narażałbym swojego dorobku, żeby wydawać opinię pochopną. Długo myślałem nad tą sprawą, ważyłem różne aspekty. Nie znajduję żadnych okoliczności, które by mnie odwodziły od tego, co napisałem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że zarejestrowany na nagraniach głos jest głosem Aleksandry M. - mówi Rozborski. Prokuratura pozostaje głucha na jego argumentację. Jednocześnie gubi wszystkie cztery dyktafony przekazane jej przez księdza. "Do utraty dyktafonów mogło dojść po uprzednim zsunięciu się ich do kosza na śmieci, a następnie poprzez omyłkowe potraktowanie ich za odpady" - czytamy w uzasadnieniu prokuratury Okręgowej w Słupsku, która umorzyła sprawę zagubienia dowodów. Prok. Paweł Wnuk stwierdził też, że "utracone dyktafony nie przedstawiały znaczącej wartości materialnej, a ich utrata nie doprowadziła m.in. do utrudnienia lub prowadzonego przez Prokuraturę Okręgową w Gdańsku postępowania karnego". - Zagubienie dowodów to kolejne kuriozum w tej sprawie. Warto zauważyć, że w sprawie prezydenta Sopotu p. Jacka Karnowskiego prokuratura umorzyła postępowanie, dlatego że nie było oryginalnych dowodów. Nie wiem dlaczego prokuratura w jednej sprawie z powodu braku oryginalnych nagrań umarza, a w drugiej oskarża. To rażąca niekonsekwencja - mówi mec. Janusz Masiak, obrońca księdza.
Zastraszanie świadków
Mieszkańcy Bojana mówią, że Kazimierza T. jest skłócony z większością sąsiadów. We wsi panuje też atmosfera strachu. Jednemu z mężczyzn, którzy zeznawali w sądzie, dziwnym zbiegiem okoliczności spalił się samochód przed domem. Kobiecie, która ujęła się za księdzem w telewizji, splądrowano mieszkanie. Były Ormowiec ma się jednak dobrze. Pytany o nagrania, odpowiada z pogardą: "ja nie mam problemu, to Bużan ma problem". - Wszyscy się go boją, wiedzą że ma znajomości i pieniądze - mówi mieszkanka Bojana. Z pewnością na opłacenia takiego adwokata, jak Bolesław Senyszyn, pieniądze się przydadzą. Ktoś musiał też wpaść na pomysł powierzenia mu sprawy. Sam do wielodzietnej rodziny z małej wsi raczej by nie trafił. Senyszyn przygotowuje już pozew o zadośćuczynienie i odszkodowanie. Chce pozwać zarówno "sprawcę", jak i kurię. Ks. Bużan nie rezygnuje jednak z dowodzenia swojej niewinności. Pod koniec stycznia odbędzie się kolejna rozprawa.
Czekając na oczyszczenie
- Mnie chodzi tylko o prawdę. Wierzę, że do niej kiedyś dojdziemy. Nie ma dnia, żebym o tym nie myślał. Budzę się z tym i zasypiam, choć minęło już tyle czasu - mówi ks. Mirosław. Nie spodziewał się, że sprawę taśm można aż tak skomplikować. - Przecież, gdybym cokolwiek zrobił Oli, nie posyłałabym do niej mojego siostrzeńca. Musiałbym być samobójcą, żeby wysyłać chłopaka ze świadomością, że dowie się jakiego ma wujka - dodaje. - Jeśli się nie oczyszczę, nie mam dokąd wracać. W maju mam jubileusz 25-lecia kapłaństwa. Nie mam parafii, jestem na wygnaniu. W całym tym dramacie pochowałem rodziców, w tym roku matkę, dwa lata temu ojca. Jedynie modlitwa mnie trzyma i wiara w sprawiedliwość. Mam nadzieję, że ten cały szatański łańcuch zła uda się wreszcie przerwać.